Prolog i docieranie
Lata lecą, a my stale ambitnie.
Argentyna i Chile to pomysł Grzegorza. Chcemy zobaczyć lodowce zanim stopnieją.
Skład: 4 osoby, ale bez Czarka, który wybrał młodzieńczy, samodzielny stan przysposobienia do życia. Oczywiście babcia będzie na posterunku, prowadząc przy okazji warsztaty z gotowania.
Tomek jedzie, my i Beata, która zna już nasz styl podróżowania z nepalskich wyczynów.
Około 15000km, rezerwacja lotów na stronie LATAM, z czego pierwszy lot przez Iberia, 6 bagaży, 2 przesiadki, loty Wiedeń – Madryt – Sao Paolo – Buenos Aires, co mogło pójść nie tak?
Zaczęło się od braku możliwości odprawy online, a że loty rozpoczynaliśmy w Wiedniu Pani z linii Iberia dała nam karty pokładowe do Madrytu, bagaż posłała do Sao Paolo i z uśmiechem wzruszyła ramionami na nasze pytanie – jak mamy odebrać i nadać bagaż w Sao Paolo skoro mamy tylko 1h40min na przesiadkę.
Wyzwaniu sprostaliśmy w Madrycie podczas 7h przerwy między lotami. Pani z LATAM załatwiła nam całość – potwierdzenie że lecimy do Argentyny, jak i nasze nadane bagaże.
Także po 36h podróży door-to-door weszliśmy do hotelu w Buenos Aires, przywiezieni tu przez 73-letnią Anę Marię, emerytowaną pielęgniarkę z bujną przeszłością, matkę 4 dorosłych dzieci mieszkających w różnych krajach. Smaczku dodawał fakt, że uczy się nowych języków za każdym razem, gdy syn ma nową dziewczynę czy żonę. Obecnie jest to koreański.
Powiew ponad 30 stopni ciepła bardzo nas ucieszył. Uwielbiam zimę w Buenos Aires 🙂
Dzień 1 – Buenos Aires
W drodze z lotniska Ana mówiła, że warto wejść do planetarium, ogrodu japońskiego i kilku parków. Nic z tych rzeczy nie było na naszej liście. Miasto jest bardzo zielone.
Rozgryźliśmy temat kart sim w Claro – nie było to bardzo intuicyjne, ale kosztowało w sumie 10zł.
W Argentynie szaleje inflacja, ceny zmieniają się co chwilę. Na ulicach non stop „cambio” i „cambio” – stoją koniki jak za starych czasów handlując walutą. Oficjalny kurs ok. 860 pesos argentyńskich za 1usd, na ulicy dostaje się podobno drugie tyle, choć my wymieniliśmy w hotelu po kursie 1100 peso.
Ceny nie są najniższe, gdybyś wsparł szarą strefę i wymienił kasę na ulicy, wtedy wychodzi to o połowę atrakcyjniej.
A propos na ulicy, sporo było osób żebrających, śpiących na deptaku, w tym małe dzieci. Niektórzy radzą sobie w tej rzeczywistości kradnąc. Buenos Aires niechlubnie słynie z drobnych przestępców, ale też z napadów z bronią. Widać, że ludzie na ulicach nie chodzą już z plecakami, a z brzuchakami, dodatkowo kurczowo trzymając swoją własność.
Kiedy już rozgryźliśmy jak poruszać się autobusami na kartę Sube, podróż za 0,40gr jawiła się jak super atrakcja. Można było pooglądać okolicę i nie zobaczyć jak gościu zwija drugiemu telefon. Kiedy złodziej już zniknął z pola widzenia wszystkich obecnych w autobusie, obrabowany zaczął wołać – mój telefon! I tyle go widział. Koniec wspólnych chwil.
Nie ma to jak zacząć zwiedzanie od „memento mori” – cmentarza w dzielnicy Recoleta. Choć trzeba przyznać, że tamtejsza sceneria jest idealna do nagrania dreszczowca, ale też i filmu o aniołach i sposobach wyrobu trumien. Niektóre grobowce były otwarte i widać było trumny nadgryzione… przez ząb czasu. Może trudno powiedzieć o cmentarzu, że jego zwiedzanie było fajne, ale było…
Dzień 2 Buenos Aires – La Boca
Żeby w pełnym świetle dnia taniec tango wykonywany na podgumowanym kawałku przyklejonym na chodniku, przy delikatnie przepychających się turystach, sprawiał wrażenie zmysłowego i poczucia, że podglądamy parę w intymnym momencie, to jest sztuka! Według mnie.
W dzielnicy La Boca kilka par przeniosło nas w taki świat. La Boca znaczy usta – ujście rzeki do morza. Pokolorowane budynki, chodniki jak i kolorowe charaktery artystów świetnie przykrywały biedę blaszanych zabudowań. Oprócz tańca, w niektórych miejscach były też występy solowe, rękodzieło, psy w jeansach pozujące do zdjęć, tancerze na wynajem do portretu, Messi i Maradona w przeróżnych postaciach jak i mała dziewczynka: Mafalda – uosobienie współczesnych Argentyńczyków. Była ona i jest bohaterką komiksów, a obecnie doczekała się już chyba wszystkiego: magnesów, memów, toreb na zakupy i dużych odlanych wersji siedzącej na ławce dziewczynki.
A co ze słynnymi argentyńskimi stekami i jak to mówi mądry człowiek: skórami, które pozostają po otoczce steka? Otóż są jedne i drugie. Pierwsze pyszne, drugie piękne w formie torebek.
Dzień 3 – Lodowiec Perito Moreno pierwszy rzut
Lot do El Calafate należał do tych bardziej roztrzepanych.
W oddali widzieliśmy malutkie lotnisko, które okazało się naszym docelowym w El Calafate.
Płasko wszędzie. Szybko bus, zameldowanie w miejscu o przemiłej obsłudze, choć mieliśmy współlokatora na ścianie – pleśń. Wynajem nieco zmęczonego, acz doświadczonego małego autka i pierwsza jazda pod prąd, próbując omijać samobójcze psy pokaźnych rozmiarów.
Prędko zanim zajdzie słońce, zamkną park etc. Lodowiec Perito Moreno czeka. Pierwsze wrażenia były fantastyczne dopóki strażnicy parku nie zawrócili nas ze stalowych podestów, które stanowiły szlak.
Na pożegnanie lodowiec dał nam znać, że mamy wrócić, dźwiękiem odpadającego lodu.
W drodze widujemy sporo zwierząt: różowe flemingi, nandu – duże nieloty, zające, guanako (czyli lokalne lamy). Drogi na szczęście są ogrodzone, ale część próbuje się przedostać na tzw. drugą stronę i różnie się to kończy.
Dzień 4 – Perito tak łatwo się nas nie pozbędziesz!
Wróciliśmy. Nie żałujemy. Lodowiec pozwolił nam zobaczyć jak się cieli.
Wiatr w oczy, ale nie poddaliśmy się. Turkusowo błękitny kolor lodu wyglądał jak nie z tej ziemi.
Jedziemy dalej, walcząc z wiatrem, w kierunku miasteczka El Chalten – na północ.
El Chalten to miasteczko, które powstało w 1985 roku stricte pod turystów. Miłościwie tu panujący szczyt Fitz Roy przez lokalnych zwany „Chalten” to symbol tego miejsca. To mekka trekkingu i backpackersów. I tak jak w Buenos Aires trzymaliśmy się za portfele i telefony, tak tutaj panuje wyjątkowa atmosfera luzu i braku makijażu, a czasem nawet niemytych włosów. No i co z tego 🙂 No i nic.
Temat rzeka: wyrzucać papier toaletowy do w-c czy nie? Oto jest pytanie. Otóż lepiej nie. W ostatnich dniach specjalizujemy się w przetykaniu toalet w naszej pokojowej łazience. Także na przyszłość gdybyśmy zmieniali branżę to staż mamy załatwiony.
Dzień 5 – Nowe wyzwania El Chalten
Nastąpił podział grupy. Ja i Tomek poszliśmy na punkty widokowe Mirador de los condores (punkt widokowy na kondory) i Mirador de las aguilas (na orły). Kondor krążył nad nami majestatycznie. Trasa przyjemna, ciepło, wiatr momentami jeszcze dogorywał po wczoraj.
Grzegorz i Beata ambitniej poszli do Laguna Torre.
Przyzeliło nas trochę słoneczko zdradliwie smażąc nam karki i… dłonie. Chyba pierwszy raz spaliło mi to miejsce.
Po południem pojechaliśmy na wycieczkę z firmą Bonanza – wiadomo o co chodzi – icha, konie.
Tomek miał duże obawy, ale dostał najprzyjaźniejszego konia na ziemi, który uwielbiał podjadać, więc znakomicie się zrozumieli. Na dodatek miał na imię Corcho – czyli Korek z powodu swojej budowy ciała.
Koń, na którym jechał Grzegorz wyglądał jak taki do zrywki drzew, taka końska wersja pakera z siłowni.
Beata nie jeździ na zwierzętach, ale nie gardzi nimi na talerzu.
Jechaliśmy w pięknych okolicznościach przyrody, wzdłuż rozlewającej się rzeki, przez las, cudowne przestrzenie. Urzekająca wycieczka. Towarzyszyła nam Max – dziewczyna z Buenos Aires od 2 lat mieszkająca w okolicy i gaucho. Sposób w jaki gość poruszał się konno mając pięknego, ale nieco niesfornego kasztana z przyciętą grzywą, to było mistrzostwo. Mieliśmy krótką przerwę na snack w knajpce o stylu ranchowskiej hacjendy, gdzie piekła się jagnięcina, a świeża biegała na zewnątrz. Max opowiadała nam o tym, że możemy zobaczyć wiele zwierząt w okolicy, w tym, że w okolicy jest puma, bo załatwiła owcę lub dwie. Z wycieczki wróciliśmy w tumanach kurzu podrywanego przez naszego busa i wiatr.
Należy wspomnieć, że mamy to szczęście, że Beata pochodzi z burżuazji. Jak jest gorąco to wachluje się plikiem banknotów, a jej portfel powiększył się kilkukrotnie odkąd jesteśmy w Argentynie. Nie raz uratowała nasz budżet w peso rzucając od niechcenia: „ile potrzebujecie, bo mam”. Wkrótce zapewne zatrudni ochroniarza albo tragarza. Musi się pospieszyć, bo wyjeżdżamy za niedługo z Argentyny.
Dostając rachunek można paść na zawał. Za rodzinny obiad 44000$. Peso oznacza się jedną kreseczką przez S, a wygląda jak dolar.
Dzień 6 – Góry pełną gębą, nadal z El Chalten
Czy my zawsze musimy się sponiewierać tak, że nogi pieką z bólu mięśni, stopy krzyczą o powietrze, a kości w biodrach i kolanach zaraz pękną wewnątrz i rozsypią się na części? To pytanie retoryczne.
Sendero Laguna de Los Tres to szlak wybrany przez Grzegorza na dziś. Nie dlatego, że to jeden z najdłuższych szlaków w okolicy… tylko dlatego, że podobno najpiękniejszy. 10 km w jedną stronę załatwiono jak w przypadku jedzenia słonia – po kawałku. Co kilometr drewniana tabliczka dawała nadzieję, że przeszliśmy już 4 z 10km, 8 z 10km itd. A potem człowiek uświadamia sobie, że wypadałoby jeszcze wrócić.
Trasa niewątpliwie była malownicza i prowadziła koło jeziorka, potoków, przez stare lasy i mokradła przez które przechodziliśmy po ułożonych deskach. Fitz Roy pokazał się w pełnej okazałości, bez chmurki, mimo, że jego oryginalna nazwa Chalten znaczy dymiąca góra, czyli zawsze w chmurach.
W drodze mijaliśmy ciekawych ludzi: grupę seniorów z Korei Południowej (jeden z nich miał naszywki na plecaku: Annapurna Circuit, Mont Blanc); młodych Japończyków z Tokio, którzy ucieszyli się, że w przyszłym roku „ich” odwiedzimy; Azjatę, który z neseserem i w śnieżnobiałej koszuli szedł dziarsko pod górę niczym na spotkanie Rady Nadzorczej; Niemca, który szedł w koszulce Gazprom, a na koniec na szczycie faceta, który schodził do jeziorka boso.
Słonko przygrzewało, więc woda szybko się skończyła. Czerpaliśmy ją z potoków, które wyglądały na super czyste :). To dziwne, że mentalnie czuję się lepiej i bezpieczniej pijąc kupioną wodę butelkowaną z plastiku, niewiadomego pochodzenia, niż kiedy zaczerpnę ją prawie prosto z źródła – z matki ziemi.
Powrót w dół był męczący, w pełnym słońcu. Tabliczki z kilometrami tylko przypominały jak daleko jeszcze. Mijaliśmy kilka pól namiotowych w bajecznych miejscach z widokiem za milion dolarów.
Wszyscy dotarliśmy szczęśliwie niczym wataha zombie, noga za nogą i jęcząc coś niewyraźnie.
Dzień 7 – Adios Argentina, Hola Chile
Beata pokazała nam jak wygląda Fitz Roy o wschodzie słońca – na zdjęciach z jej telefonu, z dnia dzisiejszego. Jak Lady in Red.
Oddaliśmy dziś samochód w El Calafate. Parę słów o tym wehikule. Leciwy to on już nieco był. Tomek nazwał to- Zabawkowa Ota – czytaj: Toy-ota, model jeden z tych mniejszych. Jakimś cudem w bagażniku mieszczą się 2 wielkie torby, a 4 mniejsze pośrodku z tyłu. Jedynym napotkanych problemem było to, że przy pierwszym zamknięciu bagażnika blacha na klapie wgięła się do wewnątrz niczym puszka coca-coli. Szczęśliwie równie łatwo odgięła się w drugą stronę po drobnej interwencji parkingowej Grzegorza. Samochód spełnił swą rolę, został zwrócony „bez uszkodzeń”.
W El Calafate i okolicy popularne są drobne czarne jagody, smakują jak połączenie borówek i aronii, nazywają się calafate. Robi się z nich dżemy i likier.
Dzień spędzony na przemieszczaniu się. Wsiedliśmy w autobus do Puerto Natales w Chile, przekroczymy granicę tradycyjnie – transportem publicznym. Podróż trwa 5 godzin wg planu. Autobus odbiega od standardu wymarzonego przez nas jeszcze za czasów podróży do Peru (żeby było z kurami, po dwie osoby na jednym siedzeniu, bez okien, hałas i smród diesla). Autobus jest piętrowy, z klimatyzacją, na wejściu dostaliśmy wodę i ciasteczka, na poķładzie jest toaleta, zasłonki pomiędzy siedzeniami, podnóżki i podłydki, no cud miód i malina.
Temperatura pomału spada z 26 stopni. Do Chile dojedziemy ok. 21, tam ma być wtedy około 14 stopni.
Na zewnątrz oglądamy znowu guanako, jak i ich truchła przewieszone przez ogrodzenie, stada owiec, wielkie ptaszyska kołujące po przekąski i konie.
Żeby podróż nie upływała tak całkowicie błogo, jeden z pasażerów za nami zanosi się co jakiś czas covidowym kaszlem…
Dzień 8 – Puerto Natales, Chile
Ludzie przyjeżdżają tu dla cudnych widoków. Na zdjęciach jednak nie widać temperatury, wiatru i przelotnych opadów. Jednym słowem: Patagonia. Cztery pory roku w przeciągu godziny to tu normalne.
Puerto Natales to mała mieścina nad jeziorem. Zamieszkuje ją około 20tys. ludzi i pewnie tyle samo psów. Podobnie jak w Argentynie na każdym kroku można spotkać tu spore psy na wolnym wypasie.
Wracając jeszcze do Argentyny: uważają się za odkrywców mleka skondensowanego, zwanego tam: dulce de leche. Można zjeść z tym słodkim wieeele deserów.
Granica Argentyna – Chile zaskoczyła nas lokalizacją. Dwupiętrowy autobus jechał szutrową drogą kołysząc się na boki. Pan z obsługi doradziĺ wszystkim zjeść co mamy, bo nie wolno przez granicę przewozić mięsa, owoców, warzyw etc. Zatrzymaliśmy się przy malutkiej budce i pasażerowie próbowali zmieścić się w niej, co zakończyło się niepowodzeniem i wężyk stał na zewnątrz. Elegancko nas zweryfikowano. Zeskanowano bagaże i witamy w Chile.
W ogóle w Chile jest 18 mln mieszkańców. Kraj jest długi i wąski – patrząc na mapę. Ciągnie się przez 4 strefy klimatyczne.
Dziś mamy dzień wewnętrzny, pakowanie plecaków na 4 dniowy trekking, podział bagaży na te, co zostają i te co bierzemy. Każdy gram ma znaczenie. Zobaczyliśmy też na prognozę pogody na nadchodzące dni i już wiemy, że nie trafimy w jedyne 2-3 w pełni słoneczne dni w roku.
Chodząc po mieście trzeba się przyzwyczaić na nowo do tego, że piesi nie mają tu pierwszeństwa na drodze.
Wjeżdżając do Puerto Natales na środku ronda wita dziwny stwór stojący na dwóch łapach, z wielkimi pazurami i pyskiem nosorożca – milodon, prehistoryczny leniwiec. Były to ssaki, których szczątki znaleziono w kopalni w okolicy, ale też w innych miejscach Ameryki Południowej. Komercjalizacja tego stwora nastąpiła zapewne jakiś czas temu, skoro obecnie można zakupić nawet maskotki z jego wizerunkiem.
Beata rzuciła, że skoro pada deszcz i świeci słońce to pewnie tęcza jest tu popularnym zjawiskiem. No i się pojawiła – wyjatkowa, 2x szersza niż zwykła i bardzo nisko i płasko nad ziemią. Cud natury!
Zmiana koncentracji obsługiwanie kilku klientów na raz.
Zauważyliśmy, że zarówno w Argentynie jak i w Chile osoby obsługujące na przykład w sklepie czy w w hotelu szybko tracą koncentrację i zaczynają obsługiwać inne osoby, czy rozmawiać z innymi klientami. Jest to nieco wkurzające, kiedy próbujesz coś załatwić, ale można się przyzwyczaić.
Dzień 9 – Transferowy
Autobus po szutrowych wąskich drogach nie zwalniał na zakrętach. Zawiózł nas do Parku Torres del Paine, a dokładniej do Hotelu Grey.
Przesiadywaliśmy tam w restauracji w oczekiwaniu na katamaran, oglądając film National Geographic o guanaco, pumach, pod roboczym tytułem: Poród i zabójstwo. Potem spacer 40 minutowy po kamienistej plaży do przystani, skąd startował katamaran, żeby zobaczyć lodowiec od strony wody.
Lodowiec Grey który był w rzeczywistości Blue zrobił na nas niesamowite wrażenie. Podpłynęliśmy bardzo blisko. Im bardziej niebieski kolor, tym starszy lód. 4/5 lodowca znajduje się pod wodą. Jest to trzeci rezerwuar wody pitnej na świecie. Dowiedzieliśmy się też że lód zamieszkują Patagonian Dragon Fly – insekty, które żyją w ekstremalnych warunkach. Kontynuacją tego były drinki i napoje podawane z lodem wyłowionym z wody. Insektów nie zauważono. Mieliśmy okazję obserwować też proces samego łowienia kry z wody, choć wydawało się, że kapitan pomylił momentami katamaran z lodołamaczem. Titanic 2 i 1/2? Nie nie 🙂
Dojście do schroniska od przystani zajęło 10 minut. Noc spędziliśmy w namiotach. Generalnie pole namiotowe wyglądało jak żółta wylęgarnia obcych, jak kokony z filmu science-finction.
Dobrze że nasze namioty stały w środku a nie z brzegu, bo w nocy chciało rozerwać te łupiny, co jakiś czas rzucając deszczem jakby kamykami w tropik namiotu.
Patagończycy musieli kiedyś nieźle wkurzyć boga wiatru.
Dzień 10 – Hej ho na trekking by się szło
Ten dzień można nazwać: Przeminęło z wiatrem. Wietrzysko towarzyszyło nam od rana, trudno było oglądać widoki.
Zabawa w kotka i myszkę z deszczem trwała ok. 4 godzin. Ubieranie pałatek i rozbieranie. Podmuchy były czasem tak silne, że trzeba było podbiegać, albo zapierać się, żeby nie pchnęło cię w niepożądaną stronę.
Przepis na patagońskiego turystę: na ubieraj człowieka bardzo ciepło i załóż pałatkę, po 10 minutach ściągnij wszystko co grzeje, zostaw minimum ubrań i pałatkę, bo mimo, że wieje jak 10 w skali Boforta, to okazuje się, że to w miarę ciepły wiatr. Następnie zamieszaj turystą 2x wokół własnej osi, zmocz deszczem i wysusz wiatrem jak pod silnikiem samolotu, a na koniec odwróć pałatkę na drugą stronę i energicznie zarzuć na głowę, żeby człowiek stracił wzrok i orientację. I gotowy! Patagoński turysta.
Z powodzeniem zakończyliśmy dziś 11 km spacer ze schroniska Grey do schroniska Paine Grande.
Resztę dnia spędziliśmy wypoczywając, oglądając góry zza szyby i wspierając finansowo lokalny bar w schronisku. Po południem pogoda jest tu lepsza niż rano. Przynajmniej dziś tak było. Jak idealne grzeczne małe dzieci po 19 jesteśmy w łóżeczkach w śpiworkach znanych przez Beatę jako psiworki.
Dzień 11 – Trekking – show must go on
Idziemy wzdłuż jeziorka i przez niski lasek, w umiarkowanym wietrze i kapiącym prawie bez przerwy deszczu. Błotko na szlaku. Przewrotek sztuk: jedna moja – podwójny tulup zakończony włożeniem ręki w iglaste krzaki.
Grzegorz z Beatą poszli na punkt widokowy, który nazywa się Britanica. W drodze był Camping Italiano, gdzie zostawili plecaki i na lekko pobiegli 🙂
My z Tomkiem rozwijamy nowe znajomości w drodze i po dojściu do Camping Frances. Spotkaliśmy grupę Polaków (już przedwczoraj). Zbieranina z Polski, idą z namiotami na plecach, robią całą trasę, czyli tak zwane „O”.
Tomek testuje na trasie gorącą czekoladę. W każdym punkcie próbuje i twierdzi, że nigdzie nie jest taka dobra jak w El Chalten w Rancho Grande, gdzie spaliśmy.
Camping Frances jest niewielki i mniej komercyjny niż Camping Cuernos 3.5 km dalej na trasie.
Była tam fajna kawiarnia, pleksowe miejsca do gotowania i schronienia się przed deszczem, łazienki z obszernymi prysznicami, niestety w damskiej z zimną wodą. Refugio, czyli schronisko było małe i miało 2-3 ławy i kilka półek ze snackami i lodówkę z piwem i colą. Żeby do niego dojść trzeba było zejść krętą drogą w dół. Sporo w dół. Widok fajny na jezioro polodowcowe, choć dla samego menu nie warto.
Namioty były na platformach i wyglądały jak takie do spania na samochodach podczas safari. Spokojnie zmieściłyby się tam po 3 osoby. Moskitiery obowiązkowo w każdym otworze – bardzo przydatna sprawa.
Towarzystwo na szlaku jest bardzo europejskie: Niemcy, Holendrzy, Polacy, ale też kilka grup Azjatów z Japonii i Korei. W schronisku była mapa z naklejonymi lokalizacjami turystów odwiedzających- najwięcej karteczek pokrywało Europę.
Dzień 12 – Tak tak, dziś też trekking
Idziemy dalej przez schronisko Cuernos do schroniska Chileno, które jest już w połowie drogi na punkt widokowy na Torres del Paine. Trasa ciągnie się wzdłuż polodowcowego jeziorka. Wieje już dużo mniej. 15 km trasy, podczas której najtrudniejsze jest to, że biegnie raz w górę raz w dół, a schronisko jest w połowie końcowej, najwyższej góry.
Kiedy doszliśmy komary atakujące w małych grupach po 2 miliony, ruszyły na świeżo przybyłych i dobrze dotlenionych. Dostaliśmy jak obłuchem w głowę, gdy Pani w okienku schroniska powiedziała nam, że jedyne co ma do jedzenia to snacki: chipsy, ciastka, kuleczki czekoladowe. Dobrze, że zostały nam 2 liofilizowane posiłki. Z przyjemnością je spożyliśmy, mimo, że nieco wychodzą nam już bokiem. Nie wspominając o Beacie, która ma jeden typ dania z „ulubionym” curry.
Grzegorz zapoznał się z Chilijczykiem Marcelusem i jego partnerką o imieniu pochodzącym z języka Mapuczu (lud zamieszkujący te tereny przed przybyciem białych człowieków) – Janara. Podali nam nazwy restauracji, gdzie warto zjeść w różnych chilijskich miastach. Na dodatek Marcelus przegrał z kretesem partyjkę szachów z Tomkiem i tyle z naszej znajomości 🙂 Szybko poszliśmy spać, bo jutro tzw. atak szczytowy.
Dzień 13 – Ostatni dzień w głuszy
Sporo osób, w tym Beata wyszło po 3 rano na wschód słońca na Mirador Torres de Paine.
My wyszliśmy o 6:45, w ciszy wczesnego poranka, nieco odganiając komary snuliśmy marzenia o posiadaniu prywatnej ważki, nietoperza i jakiegoś ptasiego komarożercy, który pozbawił by nas tych niechcianych towarzyszy podróży.
W lesie było super cicho, tylko ptaki od czasu do czasu ćwierkały.
Podejście było wyzwaniem, raz w górę raz w dół – życie. Przy czym cały czas zdobywaliśmy wysokość. Szliśmy praktycznie sami. Tamtejsze lasy zamieszkują sarny i jelenie – a przynajmniej jakaś ich wersja na wyginięciu (pozostało tylko kilka tysięcy sztuk), a także najmniejsze na świecie z tego typu kopytnych zwierząt: pudu. Nie spotkaliśmy żadnego z nich 🙂
Przy wejściu na szlak na punkt widokowy widniała informacja o zamkniętym szlaku, ale grzecznie ją ominęliśmy. Przy podejściu podpieranie nosem i uszami było obowiązkowe, acz krótkie. Finalnie wyszliśmy zza góry i oczom ukazały się 3 wieże i staw.
Towarzysze podróży, czyli inni turyści – w sumie było tam kilkadziesiąt osób, siedzieli na wielkich głazach i kontemplowali widoki. Słońce wyszło już całkowicie i oświetliło nam widok. Pięknie. A teraz w dół:)
W drodze mijaliśmy już turystów pragnące zobaczyć to, co my. W schronisku były już tłumy. Konie transportujące zapasy i śmieci stały już zaparkowane przed i stygły po porannej dostawie. Beata popędziła już na dół.
Grzegorz zamówił drobne 6 kanapek, bo wczoraj nie było jedzenia… przynieśli nam 6 potrójnych! kanapek z serem i szynką. Kto to teraz zje? Dobrze, że była opcja zapakowania na dalszą drogę.
Do drogi ze schroniska Chileno do schroniska Central i dalej na przystanek autobusowy rozebraliśmy się do krótkich rękawków. Przepychając się przez tłumy w połowie niedzielnych turystów schodziliśmy pomału do cywilizacji. Minęliśmy Polkę, która miała taki lęk wysokości, że trzymała się każdego kamienia po przeciwnej do przełęczy, gdzie daaaleko w dole płynęła rzeka. Kiepski pomysł na taką trasę.
Pod koniec drogi zgubiłam się. To znaczy Grzegorz z Tomkiem szli przodem, a ja na swoich krótkich nóżkach ich nie doganiałam no i gdzieś mi zniknęli. Poeksploatowałam wszystkie opcje na skrzyżowaniu szlaku. Chwilę po tym dołączył do mnie młody szczuplutki Brazylijczyk (jak się później okazało Pan Doktor z listą „must see” miejsc na świecie prawie taką samą jak Grzegorz) i udało nam się dotrzeć na, można to już nazwać: terminal autobusowy.
Zagadka: Długie, śmierdzi końskim łajnem i potem i kolorowe w środku…. tak tak, to autobus wiozący backpackersów z kilkudniowego trekkingu.
Z lekkim opóźnieniem autobusu ruszyliśmy przez Park po szutrowej drodze. Pożegnały nas różowe flamingi nad brzegiem turkusowej wody, guanako, bydło i konie.
Potem przesiadka na przejazd powrotny autobusem z kotkiem do Puerto Natales, takim samym jakim przyjechaliśmy, z tym samym kierowcą. Dobrze, że Tomek zwrócił uwagę na kota, bo nie wiedzielibyśmy do którego autobusu wrócić po kontroli biletów przy wjeździe do parku narodowego.
Mieszczuchy wreszcie wróciły do środowiska naturalnego. Kąpiel, czyste ciuchy i kolacja mistrzów z ekstra deserem: beza z lodami 😁. I można być sobą i ładnie pachnieć 😉
Dzień 14 – Punta Arenas
Dziwne uczucia siedząc przy stoliku śniadaniowym, kiedy przy innym siedzą Rosjanie, ty wiesz, że koło twojej granicy toczy się regularna wojna ich Państwa z twoim sąsiadem. A tu na drugim końcu świata można powiedzieć – to nas nie dotyczy, jesteśmy na wakacjach… ale czy można tak mówić? …
W Puerto Natales jest pewne że będzie padać jak to, że wstaje nowy dzień.
Opuszczamy to miejsce w dniu dzisiejszym. Poranny autobus zawiózł nas do Punta Arenas – najdalej na południe, choć spróbujemy to pogłębić wynajętym samochodem.
Podróż przeszła jak z bicza trzasnął i w Punta Arenas przywitał nas tradycyjny patagoński wiatr, ale też piękne słońce. Wynajęliśmy mini autko i zameldowaliśmy się w bardzo przytulnym hostelu z widokiem na plac zabaw, dwujezdniową ulicę i cieśninę Magellana. Hostel nosi nazwę Entre Vientos – czyli pomiędzy wiatrami.
Spacerując po ulicach i nabrzeżu mieliśmy okazję zobaczyć oficjalne otwarcie lata. Grupa dzieci – a dokładnie 800, w wieku ponad 6 lat wbiegały na sygnał do wody łączącej Pacyfik i Atlantyk, co ma być symbolem rozpoczęcia lata. Obserwowaliśmy to z brzegu, opatuleni w puchowe kurtki.
Poszwendaliśmy się po mieście jak typowi turyści, trafiliśmy na kilka pomników, wraków statków, zniszczone molo, budki z pamiątkami i pasaż lokalnego rzemiosła. Zjedliśmy chilijskiego hot-doga z awokado. Fajne miasteczko.
Naprzeciw naszego hostelu jest plac zabaw pomiędzy ulicami, rodzice czynnie bawią się z dziećmi, które biegają w wietrznej i chłodnej temperaturze w krótkich rękawach, tutejszego lata.
Kolację zjedliśmy w klimatycznej hiszpańskiej knajpie Ole Tapas y Copas na rynku. Obsługa nie miała menu w j. angielskim, więc pogimnastykowaliśmy się, żeby złożyć zamówienie. Kiedy o coś pytaliśmy powtarzającym się tekstem było: Zapytam… i znikali 🙂 Jedzenie było dobre. Spaliśmy jak zabici.
Dzień 15 – Koniec Ameryki
Rankiem wybraliśmy się na koniec Ameryki – wynajętym autem, najdalej jak się da dojechać. Potem pieszo plażą. Nieco dalej jest tylko Ziemia Ognista. Nie dotarliśmy do końca kontynentu. Znak wskazywał jeszcze ponad 30km do chyba ostatniej miejscowości. Mijaliśmy w drodze wiele campingów, w totalnej głuszy, a na plaży grającego na flecie Francuza z dredami, potarganymi spodniami i dziurawymi butami, poszukującego transcendencji.
Wracając pomagaliśmy Chilijczykom, którzy utknęli na plaży wyglądającym na terenowe autem, z napędem tylko na tył. Zebrała się spora grupa wsparcia, ale auto było duże, a piasek nieco rozmokły. Kiedy położono pod koła metalowe drabinki i kierowca ruszył, jedna z nich z impetem poleciała w tył uderzając młodego chłopaka w kość piszczelową. Skóra nie pękła, ale uderzenie zwaliło to z nóg. Nie wiemy jak dalej potoczyła się sprawa z jego nogą. Ostatecznie podjechał samochód 4×4 i na cienkiej linie wyciągnął obładowanego pseudo-jeepa.
Dalsza droga była już bez takich atrakcji. Jedynie konie i giga-krowy na ulicach spowalniały nas nieco. Zatrzymaliśmy się na domowej roboty empanadas w Cafeteria Sur del Mundo: z krabem, krewetkami, serem, szynką – opcji było wiele. Rozmiary tego przysmaku były jak pieróg x 5 🙂 Byliśmy tak jedynymi turystami, a żeby wejść do środka trzeba było dzwonić do drzwi i poczekać aż gospodyni otworzy. Jak w domu.
Jadąc z powrotem do Punta Arenas zauważyliśmy na skałach w wodzie pingwiny, kiedy podeszliśmy na plażę pingwiny odleciały… hahaha! Za to plaża zaczęła się ruszać w jednym miejscu i okazało się, że tuż obok nas odpoczywała foka. Wystraszyliśmy ją niestety i popełzła do wody (czy jak tam można nazwać foczy chód :).
Ostatnim punktem na drodze były małe groby na plaży. Zatrzymaliśmy się, żeby się przyjrzeć i okazało się, że to groby głównie psów, niektóre ze zdjęciami, z dedykacjami, z kocykami czy z zabawkami. Była też klatka chomika i grób kota z kocim jedzeniem. Mówi się, że tylko w najbardziej cywilizowanych krajach szanuje się zwierzęta.
Na kolację trafiliśmy do knajpki Luan’s prowadzonej przez Kolumbijczyka. Ilość szpargołów wewnątrz była przeogromna, ale współgrała ze sobą jakimś cudem. Jedzenie było niesamowite. Wytoczyliśmy się stamtąd z pełnymi brzuchami i pełni wrażeń. Popularny tu drink Calafate Sour robiony z tutejszych wcześniej wspomnianych już jagód, był wg Grzegorza najlepszy. D
Dzień 16 – Podróż na północ
Do tej pory pogoda w Punta Arenas nam dopisywała, ale dziś niebo płacze, bo wyjeżdżamy. Wielkie psy krążą luzem po mieście, nawet w deszczu. Jeden piękny Chow Chow przechodził przed nami przez ulicę po pasach.
Rankiem zdążyliśmy jeszcze rozruszać nieco zastane kości podczas krótkiego spaceru w Parku Narodowym do Mirador Las Minas (Punkt widokowy rzeki Minas). Orzeźwiająca mżawka towarzyszyła nam całą drogę, a przy budynku rangerów stado zajęcy, których białe ogonki migały w trawie. Należało się wpisać wchodząc do Parku i wypisać przy wyjściu. Widok był na miasto, a dalej na Ocean. Godzinka i byliśmy z powrotem.
Rozpadało się na dobre. Zwróciliśmy mini samochodzik i stanęliśmy w kolejce na lotnisku, wraz z polskimi wędkarzami, powracającymi z Ziemi Ognistej. Pokazali nam zdjęcia pstrągów mutantów- wielkości polskich sumów.
Lecimy do stolicy Chile – Santiago.
Korzystając z chwili w samolocie – w Chile napotykamy maski, figurki czy magnesy z wymalowanymi postaciami w kolorach czarnym i czerwonym. Trudno było znaleźć o nich informacje. Na tą chwilę wiem, że są to duchy rdzennego plemienia Selknam, które zamieszkiwało i nadal zamieszkuje Ziemię Ognistą. Mają oni swoją mitologię, a także rytuał przejścia w dorosłość, zwany Hain, podczas którego te duchy uczestniczą.
Firma Patagonia, co już zastanawiało nas wcześniej czy jest popularna w tym regionie, ma niesamowicie ciekawą historię. Możecie ją przeczytać pod linkiem:
https://mrvintage.pl/2021/05/na-czym-polega-fenomen-marki-patagonia.html
Mapucze, zwani inaczej Araukanie, to grupa etniczna Indian zamieszkująca południową część Chile i Argentyny. Plemiona te żyły w czasach prekolumbijskich na południe od terenów zajmowanych przez Inków na obszarze dzisiejszego Chile. Byli bardzo walecznymi ludźmi i długo nie poddawali się Hiszpanom. Obecnie Araukanie żyją w środkowo-południowym Chile, gdzie do dziś zachowali swoje obrzędy religijne, sztukę tkactwa oraz zamiłowanie do wygłaszania przemówień na zebraniach publicznych. Do dziś są dumni, że zachowali swą odrębność kulturową. Ich populację w Chile szacuje się na 1 300 000.
Mieliśmy okazję być w centrum regionalnego rzemiosła, gdzie głównie Panie pokazywały i sprzedawały swoje tkackie rękodzieła.
Santiago przywitał nas ciepłą bryzą ponad 20 stopni. Niestety nie skorzystaliśmy ze spacerów po mieście, bo było już późno. Hotelowa restauracja serwowała pyszne jedzenie. Tak zakończyliśmy ten dzień, przepakowując się na wyjazd na wyspę Rapa Nui.
Dzień 17 – Środek Oceanu
Lot był dosyć wczesny, bo o 9:30. Upłynął pod znakiem lenistwa i oglądania filmów. Wylądowaliśmy na tej łupince na Oceanie Spokojnym, pośrodku niczego. Pas do lądowania przebiegał od jednego końca wyspy do drugiego (krótszy bok). Rapa Nui została odkryta w Niedzielę Wielkanocną, stąd jej popularna nazwa – Wyspa Wielkanocna.
Ciepło tropików owiało nasze twarze, gdy wysiedliśmy z samolotu. Niecałe 8000 mieszkańców wyspy zamieszkuje ten skrawek ziemi. Część z nich pojawiła się, aby przywitać turystów z jedynego lądującego tu dziennie samolotu. Dwa razy w tygodniu lądują dwa samoloty. Zarzucono nam piękne prawdziwe i pachnące kwiaty na szyję. Witamy w Polinezji! Jedynym miastem na wyspie jest Hanga Roa. Wyspa należy do Chile i ma około 160km2 powierzchni.
Szybko zobaczyliśmy pierwsze posągi Moai. Zaczął padać deszcz. Najpierw jak gęsty wodny spray, potem lunęło jak pod prysznicem. Przerywało co chwilę, ale padało kilka dobrych godzin. Chcieliśmy przeczekać w knajpce nad morzem i przez przypadek trafiliśmy na taką, która znajdowała się obok sztucznie zrobionego basenu, a kilka dużych morskich żółwi pożywiało się u brzegów skorupiakami. Morze było wzburzone, a żółwie rzadko wystawiał głowy z wody. Można było jednak dostrzec ich kształty pod wodą.
Hitem tej knajpy była też toaleta z drzwiami do kabiny z gęsto falowanej pleksi tak, że patrzysz osobie siedzącej na tronie w oczy, gdy ta w wolnej chwili podniesie wzrok znad swojego telefonu.
Google nie ma aktualnych informacji o knajpach, godzinach otwarcia, czy w ogóle na temat otwartych knajp, przez co zmokliśmy poszukując miejsca rekomendowanego na jednym z blogów. Ale jak to w tropikach, schnęliśmy oglądając starania młodych surferów i zajadając ryby. Tuńczyka niestety nie było.
Nasz hostel jest, powiedziałabym, przeciętny. Mamy w pokoju małą kolonię mrówek; a na zewnątrz mini zoo: koty, kury i koguta. Co ciekawe wystarczy wyjść poza obszar lodgy i od razu widzisz znowu te ogromne psy szwędające się w poszukiwaniu przysmaków, ale nie nachalnie. Ciekawy ewenement z tymi wielgusami. A przed naszym hostelem Tuava Lodge niczym ogród botaniczny: piękne kwiaty, banany, tuava – czyli gujawa – superowoc, który posiada 4x więcej witaminy C niż pomarańcza, witaminę A – 10x więcej niż w cytrynie, leczy wzrok, jest przeciwutleniaczem, zawiera błonnik i tak dalej.
Zasypiamy słysząc co jakoś czas przejeżdżający samochód, motocykl lub tętent biegnącego po drodze konia.
Dzień 18 – Kolejny dzień w raju
Obudziło nas słońce i stado piejących kogutów, które najwyraźniej urządzały koncert, kto zapieje dłużej. Fala kukuryków nie miała końca. Carlita, siostra właściciela, przyniosła nam śniadanie na tarasik. Grzegorz zawołał nas na pomoc, bo zjawiła się ambitna ekipa gotowa nam przy tym śniadaniu pomóc: 2 koty, kury i kogut, który jak tylko Grzegorz się obrócił siedział już na stole przy tostach. Podzieliliśmy się co nieco z gromadką, bo jak tu się nie ugiąć, kiedy kotek, jak ten ze Schreka błagalnie na Ciebie patrzy.
Na całej wyspie jest bardzo bezpiecznie. Nikt nie zamyka tu aut czy drzwi od domu. Broń jest zabroniona. Kwiaty rosną do rozmiarów zakrawających na mutanty. Dobrze, że nie są mięsożerne.
Spędziliśmy dziś większość dnia z przewodnikiem Alexem. Cierpliwy drągal odpowiadał na nasze wszystkie pytania. Dowiedzieliśmy się, że: na wyspie jest więzienie, w którym wykonują rękodzieło; jest poczta z której za 1usd wysłaliśmy kartki (cena za jedną, mimo tego, jak to się opłaca?); jest straż pożarna, wyspa powstała z wybuchu 3 wulkanów, ma 5000 zarejestrowanych samochodów, a ludności jest ok. 8000; ubezpieczenie zdrowotne pokrywa przelot do Chile – na kontynent, jeśli wymagana jest pomoc specjalisty; na wyspie nie płaci się podatków; sezon turystyczny trwa od września do marca i wiele innych informacji.
Pyszną przekąską są tu mini ananasy, które podają zimne. Trzyma się je za liście i gryzie jak nogę z kurczaka. Soczyste i słodkie. Pychota!
Mimo, że trochę się dziś smarowaliśmy, przypaliło nam karki, uszy i nogi w zgięciach kolan, co jest bardzo bolesne przy przemieszczaniu się. Nie ma to jak spalić się w lutym.
Na wyspie znajduje się około 1000 posągów Moai. Stawiane były na platformach tyłem do oceanu. Uosabiają przodków, popioły i kości zmarłych skremowane wcześniej umieszczano w platformach pod nimi. Sporo posągów jest zniszczonych, jak i w różnych stadiach wytwarzania. Wykonywano je ręcznie z popiołu wulkanicznego, czyli z pumeksu, ale niektóre były wykonane z jednego blogu bazaltu. Jeden taki lata temu został uprowadzony przez Brytyjczyków i do dziś pięknie prezentuje się w British Muzeum. Najwyższy posąg Moai, jaki znaleziono waży ok. 180 ton i miał ok. 20 metrów i znajduje się w pozycji leżącej, nie odczepiony od skały, z której go wykuwano.
Wieczorem pobiegliśmy z Grzegorzem na występ grupy Kari-Kari. Śpiewali i tańczyli w polinezyjskiej tradycji. Emocje występu różniły się od dzikich, po delikatne. Widzowie byli wyciągani na scenę, więc też mieli okazję popląsać. Kojarzył nam się ten występ z tym, który widzieliśmy w Nowej Zelandii.
Dzień 19 – Dzień na wyspie
Dzień pełen wrażeń. Podążaliśmy śladami Moai. Zaczęliśmy od jedynej piaszczystej plaży….(nazwa). Potem do fabryki posągów na zbocza wulkanu ….(nazwa). Przerwa na lunch z widokiem na wystające z góry Moai była cudowna. Najpopularniejsza ryba na wyspie to tuńczyk. Widzieliśmy kilka świeżo złowionych sztuk w porcie.
Większość samochodów na wyspie to pojazdy zardzewiałe, skrzypiące i raczej leciwe. To, którym jeździliśmy miało swoje kaprysy jeśli chodzi o otwieranie okna z tyłu – niczym kot, robiło co chciało. Przez wyspę prowadzą dwie główne drogi – amerykańska w sensie USA, zbudowana w latach 60-tych, kiedy myślano o lądowaniu promów kosmicznych na wyspie. Stany wybudowały w tym celu też lotnisko. To wcześniej wspomniane, na którym ląduje 1 samolot dziennie, za wyjątkiem 2x w tygodniu, kiedy lądują 2. Druga droga to droga chilijska – w odwrotności do poprzedniej z dziurami i bzdyrkami.
Alex zawiózł nas też do browaru, gdzie zaopatrzyliśmy się w lokalnie produkowane piwo Kabina (ale z produktów importowanych z lądu).
Po południem dzwony kościelne dały znać o ślubie, o którym wspominał Alex, wybijając amerykańską melodię, kiedy do ołtarza podąża panna młoda.
Z rozrywkowych zajęć to Grzegorz i Beata popływali z żółwiami morskimi w basenie, do którego z falami wpływa woda oceaniczna; byliśmy na zachodzie słońca na tle figur Moai wraz z 500 innymi turystami, wracaliśmy do Lodgy wykonując slalom pomiędzy śpiącymi psami a biegającymi karaluchami. Tropiki… 😏
Dzień 20 – Wyjazd na stały ląd
Mieszkańcy Ameryki Południowej podobno nie lubią jak o obywatelach USA mówi się, że są Amerykanami. W końcu zamieszkują mniej niż połowę Ameryki Północnej, bez porównania mniejszy obszar niż Ameryka Południowa.
Ostatnie godziny na Rapa Nui, wyspy znanej z płodności mieszkańców. Najpierw wolnym tempem pochodziliśmy po miasteczku, pooglądaliśmy żółwie, zamówili kanapki, które Beata namierzyła, kupili mini ananaski pinia celem przetransportowania ich do domu, poczekali aż otworzą lodziarnię… a potem niczym ten zając, który ścigał się z żółwiem i na koniec wyścigu musiał bardzo przyspieszyć – biegusiem do lodgy na transport powrotny na lotnisko.
Na kontroli bagażu skonfiskowano nam ananasy (wszystkie 3), Beacie też (a miała ich 5). W kolejce kontroli bezpieczeństwa okazało się, że wystarczyło zapakować ananasy w jakimś miejscu 3 minuty od lotniska, żeby mieć taśmę linii lotniczej i gotowe. Nie chcieliśmy już ryzykować pod kątem czasu. Przed lotniskiem grała lokalna muzyka, ciepły wiatr owiewał twarze, kiedy siedzieliśmy w najbardziej oryginalnej poczekalni lotniskowej z widokiem na samolot, którym wszyscy obecni na lotnisku mieli polecieć, jak i na 6 pracowników obsługi lotniska. Wylądowaliśmy w ciepłym Santiago i wraz ze sporą grupą ludzi czekaliśmy na hotelowy transport. W kolejce za nami stała też bardzo zdeterminowana matka dwójki maluchów i tym sposobem jechaliśmy busem na 9 – w 13 osób plus duże bagaże.
Dzień 21 – Santiago de Chile
Wyspaliśmy się i to bardzo. Planowane 30 stopni i słoneczko zweryfikowało nieco nasze plany.
Widzieliśmy: wzgórze z widokiem na całe prawie 9 milionowe miasto, zamkowe wzniesienie i wieżę widokową, Plac Konstytucji, Plaza de Armas, wiele kobiet karmiących dzieci piersią i występ taneczny. Największą atrakcją okazał się lokalny targ z jedzeniem, podczas wizyty którego przypomniałam sobie jak jest po hiszpańsku „złodziej” – el ladron, kiedy lokalna dziewczyna, której gościu zwinął torebkę rzuciła się za nim w pogoń krzycząc bardzo głośno. Facet biegł prosto w tłum przewracając po drodze stoiska i różne rzeczy. Na naszych oczach dorwali go, a okradziona okładała go pięściami, kiedy kilku mężczyzn prowadziło go w kierunku wyjścia z rękami w tyle. Na koniec dostał w głowę kijem od miotły od starszej babci stojącej w przejściu. Akcja jak w filmie!
Potem zaatakowano nas – sprzedawcy knajpek z jedzeniem – kraby, świeże ryby etc. Kto lepszy, kto tańszy, kto ma prywatną łazienkę. Niewielu mówiło po angielsku. Trafiliśmy do takiej z historią, powstałej w 1975 roku. Jedzenie było ok. Grzegorzowi smakowało narodowe danie pastel de choclo(?).
Na koniec dnia, kiedy upał nieco zelżał siedzieliśmy w knajpce przy Plaza de Armas obserwując z jednej strony grających w szachy, a z drugiej energiczny koncert jakiejś kościelnej oazy. Zaczynało już zachodzić słońce więc trzeba było się zmywać, bo nawet starsza Pani handlująca łakociami zawołała do mnie – schowaj telefon, chroń go. Zamówiliśmy Ubera i do hotelu zawiózł nas kierowca z Haiti.
Dzień 22 – Powrót zacząć czas
Powrót składa się z 4 etapów tzn. lotów:
Start Santiago de Chile – Buenos Aires Argentyna, San Paolo Brazylia, Madryt Hiszpania, Wiedeń Austria. Na koniec wisienka – przejazd samochodem do Nowego Sącza.
Po powrocie do hotelu wczoraj czekały na nas niespodzianki… pokój był Pokój hotelowy był posprzątany, mimo, że zostawiliśmy zawieszkę, że „Przygotowujemy się na sukces, proszę nie przeszkadzać”. Z serii zawieszek, nie pamiętam gdzie, ale spodobała mi się: Przygotowuję plany podboju świata, proszę nie przeszkadzać. Druga niespodzianka była rodem z kolejnego filmu. W sejfie Grzegorz znalazł mały neseserek. Otworzyliśmy go. W środku znajdowały się dwa paszporty, przy czym zdjęcie podobne, ale imiona i nazwiska inne. Jeden był chilijski, drugi kanadyjski. Było jeszcze prawo jazdy, ale nie przyglądaliśmy się szczegółom. Teraz z kolei poczułam się jak w filmie Spy, który bardzo lubię (gra tam Jason S.. i Melissa Mc Carty…?). Szybko zaniosłam wszystko na recepcję. Nieco „creepy” sytuacja. Gdyby ktoś pytał, to NIE usunęliśmy odcisków palców…
Na etapie naszej podróży w Buenos Aires musieliśmy zmienić lotnisko. Grzegorz wcześniej zamówił transport przez Booking, co w przeszłości raz działało, a raz nie. Beata leciała innym lotem, prosto na właściwe lotnisko. Czekamy na kierowcę i nic. Trzeba dodać, że w Ameryce Południowej Whatsapp jest podstawowym komunikatorem. Chciałam skontaktować się z kierowcą, ale pod podanym numerem nie było Whatsappa. Pisaliśmy do niego wiadomości SMS i nic. Po 20 minutach pojawił się zziajany Wenezuelczyk z pięknie wykaligrafowanym imieniem i nazwiskiem. Zdziwił się, że z kolei Grzegorz nie ma Whatsappa, bo kontaktował się z nim w ten sposób, a przynajmniej próbował. A numer, który używa jest inny niż ten, z którym kolei my próbowaliśmy się skontaktować. Także znowu zamieszanie i to był chyba ostatni raz, kiedy Booking załatwia nam transport. Niech już pozostaną przy zakwaterowaniu. W drodze na lotnisko argentyńskie mieliśmy okazję zobaczyć namiastkę tego, jak piłka nożna jest tu ubóstwiana. 75000 kibiców zmierzało głównie autobusami na pierwszoligowy mecz. Była moc, była muzyka, był klimat jak w filmie „Furioza”.
Dzień 23 – Nadal wracamy
Nie wspomniałam, że na Wyspie Wielkanocnej, należącej do Chile, mieszkańcy są bardzo wdzięczni Elonowi Muskowi. To dzięki jego Starlinkowi mają połączenie internetowe. Ulokowane na wielu budynkach białe prostokąciki łączą wyspę ze światem. Jeszcze 2 lata temu tak nie było.
Byliśmy 15,151km od domu, kiedy rozpoczęliśmy powrót z naszej podróży. Powrót trwał dla nas 38,5h, dla Beaty 40h (wcześniejszy samolot).
Po powrocie najciekawszym doświadczeniem było wrzucenie papieru toaletowego do toalety. Co za przyjemność 😉
Tomek na koniec powiedział, że cieszy się, że zmusiłam go (można tak powiedzieć), do przejażdżki konnej, bo bardzo mu się podobało. Miło to usłyszeć po tych wielu innych słowach…
Kończymy zatem podróż życia… kolejną. Patrzymy w przyszłość… jak zawsze.