Plan = realizacja
Plan napięty, czasu mało, będziemy mieli oczy szeroko otwarte przez cały czas, żeby nic nam nie umknęło. Poniższy kalendarz wyjazdu zostawiamy dzieciom, ale jest on tak ładnie narysowany, że dzielimy się nim z wami… skromnie 🙂
Dzień 00 – Przygoda – początek
Na lotnisku w Balicach spotkały się trzy kaleki: gość z nawracającą kolką nerkową – Grzegorz; kobieta po zapaleniu korzonków – Krystyna i ja – z mocno naciągniętym ścięgnem w udzie od 4 tygodni.
Grzegorza podczas odprawy nie chcieli wypuścić dalej, jak do Abu Dhabi, co z pewnością nie było spełnieniem jego marzeń. Podobno – taki system…
Samolot numer 1 – turbośmigłowy do Berlina trząsł się jak galaretka, lądował niczym liść na wietrze.
Samolot numer 2 – 5,5 godzinne poszukiwanie dobrego miejsca na nogi, poprzedzone pełnym zazdrości westchnięciom Pani z kontroli celnej po usłyszeniu miejsca docelowego naszej podróży. Kierunek Abu Dhabi, gdzie przesympatyczna Pani z obsługi sprawiła, iż po pierwsze Grzegorz jednak z nami poleci, po drugie – będziemy siedzieć obok siebie. Trzecie okazało się w samolocie – mamy miejsca przy wyjściu awaryjnym = 2 metry miejsca na nogi 🙂 Radość – wielka radość!
Zatem po około 14 godzinach spędzonych w mieszanym klimacie – raz toaletowym raz posiłkowym, przy obsłudze stewarda zalatującego gender (facet z pudrem na twarzy i sztyfcikiem na ustach, żeby mu nie wyschły…) Sydney (czy jak to wypowiadają Australijczycy – Sidni) przywitało nas pełnym słońcem i piękną linią brzegową.
Legendy o kontroli celnej trzymały nas w napięciu do ostatniego obwąchania torb przez psa. Trochę walki o suszoną wołowinę Krystyny udowadniając, iż Litwa należy do Unii Europejskiej (stamtąd pochodzi producent wołowiny Krystyny) i mogliśmy spokojnie „ucałować ziemię” Antypodów.
Kupiliśmy kartę do telefonu starając się zrozumieć pierwszych napotkanych Australijczyków i … no worries.
Wypożyczyliśmy auto… to znaczy Mitsubishi Mirage, gdzie w bagażniku z ledwością zmieściła się jedna torba – no może dwie, a my mamy ich wielokrotność… Facet z wypożyczalni postraszył nas policją, która chce obejrzeć prawo jazdy Grzegorza. Na domiar złego nie wpisał mnie na listę kierowców, bo nie miałam przy sobie prawa jazdy „krajowego”, tylko samo międzynarodowe. Jedna z tych rzeczy była żartem…
Wnioski z pierwszego dnia – 50% Australijczyków żartuje sobie z nas… na razie sympatycznie 🙂
Dzień 01 – Druga połówka dnia pierwszego
… Ruszyliśmy w te pędy złą stroną drogi, co chwila czyszcząc szyby (kierunkowskaz na odwrót z wycieraczkami). Krystyna poszła na pierwszy ogień Po wielominutowych doświadczeniach w Anglii śmignęła niejednokrotnie przekraczając prędkość, trochę na ręcznym i zdzierając kołpak… jak przepowiednia, bo coś nas słusznie wcześniej tknęło, żeby wykupić pełne ubezpieczenie.
Hotelik/schronisko – komunistyczno-młodzieżowe z dziecięcym łóżkiem dla Krystyny nad małżeńskim, przywitał nas swojskim zapachem.
Ruszyliśmy w Góry Błękitne.
W sumie nic ciekawego nas tam nie spotkało za wyjątkiem:
- Krystyna spotkała swoje 3 siostry
- Wszyscy spotkaliśmy 2 węże
- i 1 wodospad.
Nad głowami przelatywały papugi, a półnagie drzewa obnażały się z kory.
Wróciliśmy późno padając na twarz. Po walce z kilkoma robaczkami decydujemy się na sen, jednak w swoich śpiworach.
Dzień 02 – Dzień pod hasłem zwierząt
Przeżyliśmy po nocy z disco robaczkami i po przerwie o 3:40 – alert z Nowego Sącza. Do Polski dotarł wysłany jakiś czas temu sms i rodzina zapragnęła z nami porozmawiać.
Rankiem zwyczajnie zaspaliśmy. 9:00 kapitan Grzegorz zarządził natychmiastową pobudkę i ewakuację w stronę lekko północną celem obejrzenia Aboriginal Heritage Track.
Stałam się specjalistką od teoretycznego prowadzenia samochodu lewą stroną. Konsultacje przyjmuje o dowolnej porze – 100zł za poradę. Komunikaty rodem z nawigacji weszły mi w krew – za blisko lewej strony, za szybko, zwolnij, trzymaj się lewego pasa, w końcu – jedź po lewej stronie!!! Grzegorz twierdzi, że muszę popracować nad tonem tych uwag, więc jeśli tylko znajdziemy gdzieś studio nagrań to zajmiemy się tym 🙂
Trochę pobłądziliśmy po Sydney – i bardzo dobrze, bo przejechaliśmy przez most (Harbour Bridge) tuż obok Opery! Wydałam z siebie niekontrolowany okrzyk radości, choć widziałam tylko jej czubek.
Dojechaliśmy do parkingu z pięknym widokiem na zatokę z lądującymi samolotami na wodzie, mnóstwem skuterów wodnych, łodzi i żaglówek.
Zaczęliśmy podejście do szlaku podczas, gdy zwierzę typu „mini smok z Komodo” obserwowało nas – jedno z ziemi, drugie z drzewa. Trzecie uciekło przede mną ze szlaku.
Oglądnęliśmy splute na skałach dłonie – sztuka Aborygenów sprzed 2000 lat – przykładasz dłoń do skały i plujesz barwnikiem.
Trochę znowu pobłądziliśmy i trafiliśmy na plażę z wodorostami w kształcie koralików i jedną nieżywą meduzę. Gigantyczny pumeks wielkości minivana zdobił piasek.
Wróciliśmy tą samą trasą i na południowy zachód w kierunku miejscowości Jindabyne – 30km od podnóża Góry Kościuszki.
Po drodze:
- usiłowaliśmy się dogadać z Australijczykami, którzy rozumieli nas dopiero, gdy nabraliśmy bułkę w buzię i zaczęliśmy zjadać końcówki wyrazów
- złapał nas grad tak duży, że samochody zatrzymywały się na poboczu
- była piękna, szeroka tęcza
- znowu złapała nas ulewa z przelotnym gradem
- minęliśmy około 10 zdechłych zwierząt przejechanych przez samochody, co powodowało u Krystyny reakcję otrząśnięcia tudzież porażenia prądem
- mijaliśmy stada kangurów, czyli australijskie sarny
- mało nie rozjechaliśmy lisa
- Krystyna zobaczyła głowę kangura z tyłu… cokolwiek to znaczy… i dobrze, że zaraz potem dojechaliśmy do celu.
Australijskie przepisy na drogach są bardzo liberalne. Jest czerwone światło, a pod spodem napis – możesz skręcić, jeśli jest bezpiecznie. Przed zakrętami jest sugerowana prędkość.
Przy autostradzie pojawiają się ostrzeżenia o kontroli drogowej – anytime, anywhere (w dowolnym czasie i miejscu).
Trafiliśmy na kemping – bardzo przyjemne miejsce, tylko potrójne piętrowe łóżka kojarzyły mi się z domem (przyp. pochodzę z Oświęcimia/Auschwitz).
Dzień zakończył się próbą założenia skarpetek Tomeczka, które wzięłam przez przypadek, myśląc, że to moje i odkryciem zdechłej muchy w łóżku.
Miejmy nadzieję, że dziś w nocy więcej zwierząt nie spotkamy…
Jutro ruszamy na Górę Kostjuzko (to po australijsku Kościuszki).
Dzień 03 – Morderczy plan – Góra Kościuszki
Kapitan Grzegorz o poranku zarządził 15 minutową drzemkę i wstaliśmy o 6:30.
Camping, na którym spaliśmy – Discovery Holiday Park w Jindabyne był rewelacyjny.
Wszędzie cisza i spokój, od czasu do czasu przejechane lisy, kangury leżą obok drogi. Ruszyliśmy w górę dumnie omijając ze wzgardą kolejkę. Do górnej stacji doszliśmy w 2h spotykając na swojej drodze jedynie 1 osobę – pracownika parku.
W najwyżej położonej restauracji (wysokość cen adekwatna do położenia) w Australii czuliśmy się jak podczas wieczorku w Bingo – mocno zaniżaliśmy średnią wiekową towarzystwa.
Posililiśmy się różnościami – Krystyna np. zjadła chleb bananowy z masłem pistacjowym (wyglądał jak ciasto marchewkowe).
Dalsza droga ciągła się po metalowej kracie izolującej nas od podłoża.
Góra Kościuszki faktycznie wygląda jak Kopiec Kościuszki w Krakowie, a góry są łudząco podobne do Tatr i tak pomyślałam – po co tak daleko jechaliśmy… 🙂
Na szlaku spotkaliśmy Brytyjczyka ze Szwedką i Polaka z Brytyjką.
Z góry zjechaliśmy kolejką oszczędzając nogi. Jako ludzie uczciwi dwa razy próbowaliśmy za tą przyjemność zapłacić, ale młody chłopaczek z obsługi machnął ręką obiecał, że ścigać nas nie będą.
Generalnie jak do tej pory Australia jest po prostu zwyczajna, zdrowo-rozsądkowa, dla ludzi, ma mało stacji benzynowych; ale co jest wyjątkowe to podejście ludzi do życia i tzw. „obcych”, których tu reprezentujemy – otwarte, sympatyczne i bardzo pomocne.
Na takie nastawienie też liczyliśmy jadąc na oparach paliwa naszym małym bączkiem. Paliwo zniknęło tak nagle z 30 litrowego zbiornika… Na szczęście dotoczyliśmy się bez konieczności ręczno-nożnego napędu. Stacje benzynowe są tu wyjątkowo rzadko – na autostradzie po 109 km doczekaliśmy kolejnej.
Poszukiwania źródła pożywienia trwały mega długo, zamiast tego znaleźliśmy Bottle shop – jedyne miejsce, gdzie można kupić piwo, na które niewątpliwie zasłużyliśmy.
W stolicy kraju, którą oczywiście jest… Canberra – zjedliśmy gigantyczne ledwo mieszczące się w ustach hamburgery. Niestety nie udało nam się jeszcze skosztować kangura – mimo, że materiału na obiad przy drodze leży wiele; ani deseru Pavlovej, o którym wprost marzę.
Wróciliśmy bardzo późno po drodze spotykając stado giga – zająców – czyli kangury i przy wtórze Grzegorza ody pochwalnej do automatycznej skrzyni biegów.
Miejmy nadzieję, że jutro uda się nam wrzucić kilka zdjęć. O 9:30 wylatujemy do Auckland – Witaj Nowa Zelandio!
Dzień 04 – W drodze
Dzisiejszy dzień spędziliśmy w podróży do Nowej Zelandii. Wszystko trwało długo, dłużej niż przewidywaliśmy. Kontrola celna pooglądała nam sprzęty w góry i wypuściła bez problemu.
W Nowej Zelandii Krystyna zaglądała na wymiona krowom, żeby oszacować liczbę populacji bydła w tym kraju. Przez przypadek trafiliśmy do Hobbittown.
Górskie widoki towarzyszyły nam do Rotorua, gdzie nocujemy. W tle już unosi się zapach siarki.
Wieczorem pierwszy raz udało nam się wybrać do knajpki na nowozelandzkie piwo. Każdy skosztował innego, ja – babskie, Grzegorz – gorzkie, Krystyna z goryczką grejpfruta.
Nasz sposób odżywiania się pojawia wiele do życzenia – tost w samolocie, czekolada i kanapka w Subway – to nieco za mało na cały intensywny dzień. Postanowiliśmy od jutra realizować najpierw podstawowe potrzeby – jedzenie i spanie – bo to nam nie bardzo tu wychodzi. Zatem zdjęć znowu nie wrzucę, bo jest już 1 w nocy. Na poczucie humoru też dziś brakło już siły.
Jutro oglądamy gejzery i płyniemy na rafting!
Dzień 05 – Jajka, rafting i Maorysi
Dzień pełen wrażeń podzielony na trzy atrakcje:
- Wai-o-tapu – bulgoczące błotka z oryginalnym zapaszkiem niczym wyziewy z ust niemytego od lat stwora z podziemi
- Rafting – dzięki Bogu przeżyliśmy!
- Wieczór maoryski.
Nocujemy w hostelu w Rotorua, prowadzą go Chińczycy. Byliśmy pod wrażeniem czystości pokoi, pościeli, toalet. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego standardu. Oczekujemy raczej robactwa, używania własnego papieru toaletowego i próby nie złapania jakiegoś syfa.
Rankiem spotkaliśmy się z dwoma Kiwi, którzy niedawno rozpoczęli współpracę ze mną zakupując okna do domów drewnianych. Wreszcie zjedliśmy przyzwoite śniadanie, które wg stylu odżywiania z ostatnich dni mogłoby starczyć na cały dzień. Po prostu – MNIAM! Nic oryginalnego – jajka, bekon, omlet – emigrancki misz-masz.
Napełnieni pozytywną energią ruszyliśmy do źródeł. Widok przepiękny, wrażenia wyjątkowe, zapach – masakrycznie wykręcający nos i zapowiadający powrót śniadania. Mieliśmy okazję zobaczyć jak niezdyscyplinowani Chińczycy prosili się o przysmarzenie cholewek chodząc po zakazanych miejscach – wiemy już więc skąd tyle wypadków wśród turystów.
Udało nam się kupić kilka pamiątek i nawet coś zjeść, choć połączenie ciasta francuskiego z mięsem i shakem truskawkowym było może nieco niefortunne…
Po południu ruszyliśmy na rafting na rzece Kaituna z zespołem River Rats (Szczury Wodne). Zapakowali nas w kaftany, bluzy polarowe, zagrzybione buty antypoślizgowe , kaski i ruszyliśmy busem w górę rzeki.
Krótkie szkolenie i jesteśmy gotowi na przygodę. Najwyższy komercyjnie dostępny wodospad (7 metrów) już na nas czekał i czaił się za zakrętem.
Krystyna wybrała inną rodzinę… Zostaliśmy z francuskim małżeństwem i dwoma dziewczynami z Cypru. Nev był naszym sternikiem. Pamiętam to imię, bo powiedział, że jak wpadniemy do wody, to musimy je znać, żeby go zawołać, dopiero wtedy nam pomoże… prawo dżungli.
Płynęliśmy sobie poniewierani przez rzekę i prowadzeni przez sternika aż do gwoździa programu.
Trochę nas zchlapało, a właściwie to całkowicie. Wrażenia z głównej atrakcji po przeprowadzonych wywiadach nie nadają się do zacytowania. Powiem jedno: woda, woda i jeszcze raz woda. Na dodatek ciepła – 23 stopnie. Potem miały miejsce gry i zabawy, tzn. sternik się bawił, a my łykaliśmy wodę jak ryby. Byliśmy wciskani pod wodospad, zachęcani do wyskoczenia z pontonu w wir rzeki i spłynięcia kaskadami (z czego oczywiście chętnie skorzystaliśmy) i machaliśmy wiosłami jak oszaleli do przodu do tyłu i w inne strony też.
Kiedy już nie mieliśmy na sobie suchej nitki wróciliśmy pełni adrenaliny do hostelu.
Wieczór czekała nas jeszcze jedna atrakcja – spotkanie z kulturą maoryską. Rozpoczęło się niewinnie od biegającego z gołymi pośladkami Maorysa, który pokazywał nam język, potem było już tylko ciekawiej. Ja i Krystyna odtańczyłyśmy taniec z twardymi pomponami (wyglądającymi jak wielki czosnek) na sznurkach, a Grzegorz taniec Haka, który służy do odstraszania przeciwników. Wytrzeszcz oczu i wystawiony język do brody raczej nas rozśmieszał, ale wrażenia były oryginalne.
Dalszy ciąg programu zawierał zapoznanie się z lokalną kuchnią – potrawy gotowane na gorących kamieniach w szczelnie zamkniętych garach. Próbowaliśmy słodkich ziemniaków, torcik Pavlovej – wreszcie! (pyszny, już mam zadanie od Grzegorza – zdobyć przepis) i wiele wiele innych pyszności. Później jako ostatni punkt programu zobaczyliśmy wybuchający niewielki gejzer i posiedzieliśmy na ciepłych kamieniach. Z ciepłymi pupami poszliśmy spać.
Dzień 06 – Centrum Wyspy Północnej
Zaszaleliśmy ze śniadaniem i zjedliśmy w tym samym miejscu – mała knajpka prawie nad jeziorem – MNIAM!
Wreszcie uporządkowaliśmy bagaże i ruszyliśmy do serca wyspy północnej. Pogoda płata nam figle – wieje mega wiatr i pada deszcz. Prowadziłam samochód, kiedy Grzegorz przeczytał, że tak czy inaczej trzeba mieć prawo jazdy oryginalne, a międzynarodowe jest tylko tłumaczeniem… Po czym pasażerowie poszli spać… Minęliśmy jezioro Taupo z falami jak na morzu i dojechaliśmy do campingu.
Popołudniowy spacerek do wodospadów Taranaki Falls miał być przyjemny i ciepły. Zamiast tego wyciągnęliśmy wszystko, co mieliśmy przeciwdeszczowe. Spacerowaliśmy przez tereny z Władcy Pierścieni z przerwą na bułeczkę z rybką z puszki. Pachniało w całym lesie 🙂 Potem już trzęśliśmy się jak galarety zatrzymując i uśmiechając do zdjęciątek. Zimno miało być dopiero na wyspie południowej! Wiatr dochodził do 90 km/h. Wodospad przepiękny!
Dziś nawet udało nam się zjeść obiad w bardzo klimatycznym miejscu, gdzie mieliśmy możliwość oglądnięcia regat, w których wygrali Polacy 🙂 Spalony słońcem Kiwi zaczepił nas i pokazywał filmiki z wyprawy, którą mamy zamiar jutro zrealizować. Liczymy na przychylność pogodynki.
Na campingu nie ma zasięgu, oaza spokoju. Pokój ma trzy łóżka i wygląda jak cela, to znaczy w celi mają więcej miejsca. Po wywieszeniu całego prania do suszenia, klimat mamy jak w dżungli tropikalnej podnosząc temperaturę małą płytą grzejną.
Dopadły nas kulturalne różnice – bekający anglojęzyczni faceci prawdopodobnie z USA towarzyszyli nam przy „kolacji” – piwku Tui, oczywiście Made of NZ. Chwilę posiedzieliśmy umilając sobie czas rozmową z Hindusem z Auckland, a teraz wszyscy już śpią, tylko ja piszę bloga, więc doceńcie to! 😉
Jutro chcemy iść na trekking – Tongariro Alpine Crossing – trasa na ok. 8 godzin. Zobaczymy jak będzie z pogodą. Odczuwalna temperatura wg prognoz minus jeden…
Dzień 07 – Nieprzyjazny Mordor
Rankiem prognozy nie były optymistyczne – lał deszcz i było zimno, zupełnie jakbyśmy nie ruszali się z Polski. Bus nie kursował na początek trasy z powodu wiatru. Ruszyliśmy więc sami – samochodem.
Dojechaliśmy do parkingu na flaku. Dzień wcześniej Grzegorz naprawił zderzak (po tym jak ktoś się o niego otarł), taki nasz nadworny pomocny mechanik.
Minus trzy stopnie, wiatr z prędkością 100km/h, opady deszczu ze śniegiem wbijające się w twarz jak szpilki – chcieliśmy przecież wakacji w ciepłych krajach… Tongariro Alpine Crossing (filmowy Mordor) nie był przyjaźnie nastawiony. Podmuchy podrywały nas wręcz do góry. Zdroworozsądkowo zawróciliśmy w South Crater (1/3 drogi) – przemoczeni i z powiewającymi pelerynami niczym żagle na wietrze ruszyliśmy w dół. Krajobrazy – jak nie było mgły, przypominały przypalone mięso mielone porozrzucane po całym obszarze (i to nie było skojarzenie autorstwa Krystyny!).
Po powrocie do cywilizacji i zmianie opony, czując niedosyt udaliśmy się jeszcze do Mounds Walk i Tawhai Falls – krótkie spacerki dopełniły dnia.
Obiad zjedliśmy w tym samym miejscu, popijając pyszne piwo Made in NZ. Podczas obiadu na złość nam wyszło słońce i odsłoniło szczyt wulkanu Tongariro. Drań!
Szlaki w NZ są bardzo dobrze przygotowane i zabezpieczone. Czasami wydaje się nam, że aż za dobrze. Antypoślizgowa kratka z gumy, schodki usypane z ziemi i barierki przy większych uskokach – oto jak to wygląda. Ponadto tablice z ostrzeżeniami i dokładnym opisem wymaganych ubrań itp. W drodze zatrzymała nas nawet rangerka – pracownik parku, taksując nas wzrokiem i sprawdzając nasze wyposażenie. Z doświadczenia mówiła, że wiele osób wybiera się w góry nie znając w ogóle pojęcia słowa „zima”, czy temperatury poniżej 10 stopni.
Wieczorem moje prywatne Torangiro powstało mi na czole – można podziwiać je codziennie, nie jest mgliste, choć czasem zachmurzone.
Jutro w drogę – czeka na nas prom z Wellington do Picton – szczegóły wyjdą w praniu, bo planowany prom został odwołany i płyniemy innym, musimy się pozbyć dojazdówki na rzecz pełnoprawnej opony i przede wszystkim zdążyć.
Dziś znowu planujemy iść wcześniej spać!
Dzień 08 – Hop na Wyspę Południową
Na przejściach dla pieszych w NZ sygnał zielonego światła brzmi jakby strzelali do Ciebie rebelianci z Gwiezdnych Wojen, więc jak usłyszysz strzał to znaczy, że masz się szybko przemieścić przez pasy.
W Nowej Zelandii w wielu miejscach mamy okazję obserwować Wielką Piątkę, to znaczy Mc Donald, KFC, Burger King, Subway i Wendy’s. Praktycznie w każdym miasteczku jeden stoi obok drugiego. Jest też wiele miejsc z lokalnym jedzeniem. Stacji benzynowych jest też więcej, mimo ostrzeżeń w przewodniku.
Kopiując brytyjskie rozwiązania w łazienkach są dwa krany – jeden z gorącą, drugi z zimną wodą i kombinuj tu na wpółżywy rano jak się umyć.
Wczesna pobudka, wypełzłam z szuflady, w której spałam przez ostatnie dwie noce (co postrzegam jako bezdyskusyjny luksus) i ruszyliśmy w poszukiwaniu wulkanizatora. Sobotni poranek nie sprzyjał wielu takim miejscom, a kiedy zaczęła za nami jechać policja, Grzegorza napięcie karku sięgnęło zenitu. Jak dobrze, że to nie ja prowadziłam (przyp. nie mam polskiego prawa jazdy).
Niedługo jechaliśmy w panice zerkając na lusterka, gdy zaczęły migać światła wozu policyjnego i musieliśmy stanąć. Policjant uprzejmymi słowami chciał po prostu zapytać dlaczego się tak wleczemy i powodujemy korki na szczęście mieliśmy wytłumaczenie w postaci zapasówki, na której jechaliśmy. Uprzejmie wskazał nam drogę do wulkanizatora, który szybko nam pomógł.
Ach ta uprzejmość Kiwi i słynne „no worries”.
Mogliśmy ruszyć dalej – do Wellington, gdzie zameldowaliśmy się na pokładzie promu płynącego na wyspę południową do Picton.
Wiatr nas śledził i chciał wyrwać nam włosy. W przypadku głowy Grzegorza – nie miał szans.
Dopłynęliśmy do Picton mijając po drodze piękne fiordy i dzikie plaże.
Droga z Picton do Kaikoura, gdzie mamy nocleg, wiodła dosłownie skrajem morza.
Ogromne fale rozbijały się o brzeg i wyglądały majestatycznie.
Mieliśmy okazję zobaczyć kolonię fok z wieloma młodymi. Piękna sprawa!
Dojechaliśmy późno przy akompaniamencie zachodu słońca nad wodą.
Jutro będziemy oglądać zwierzęta.
Cdn
Rejs z wielorybami, lodowce, przygody z samochodem i walkę ze zwierzętami opiszę po powrocie z trekkingu.
Udajemy się na Milford Track, gdzie przez 4 dni będziemy odcięci od cywilizacji.
Pogoda przez 2 dni ma być ładna, ale i tak zaklinamy ją na wszystkie strony.
Dzień 09 – Dzień niespodzianek
Dzisiejszy dzień miał minąć pod hasłem spotkania ze zwierzętami – największymi i jednymi z najmniejszych.
Rankiem ruszyliśmy na spotkanie z wielorybami. Ok. 8 metrowy katamaran przewiózł nas na morze. Zanim ruszyliśmy Pani z obsługi zapytała czy ktoś ma chorobę morską. Nikt nie podniósł ręki. Przed każdym siedzeniem w kieszonce znajdowało się wiele torb papierowych do wiadomego celu.
Katamaran wznosił się na falach i opadał, wznosił i opadał. Co jakiś czas wszyscy wychodzili na zewnątrz (po zatrzymaniu), a Kapitan wyszukiwał wielorybów sonarem próbując przewidzieć gdzie się wynurzą. Tak było aż 5 razy, kiedy to Kapitan przeprosił wszystkich, ale niestety nie udało się namierzyć tych największych ssaków na ziemi.
To uświadomiło mi jak wielki i bezkresny jest ocean.
Z przykrością wracaliśmy z wycieczki, podczas której zamiast zobaczyć wieloryby, ja i Grzegorz drugi raz zobaczyliśmy tuńczyka ze śniadania…
Kiedy już będąc na lądzie nabraliśmy odpowiednich kolorów ruszyliśmy w drogę samochodem do Lodowca Franz Josef w poprzek wyspy – na wybrzeże zachodnie, przez Alpy (wszędzie są Alpy, jakby nie mogli wymyślić innej nazwy).
Droga była mega kręta, ale świeciło słońce i zatrzymywaliśmy się w drodze na lody, tankowanie i kolację. Zjedliśmy nawet owoce i warzywa, także kulinarnie dzień uważamy za udany.
Po drodze mijaliśmy setki pasących się krów, mniej owiec (choć mówią, że owiec jest więcej w NZ niż ludzi), walczące byki, okryte kocami konie, helikoptery (w tym jeden nielot) i jedno przebiegające przez drogę kiwi.
Dojechaliśmy i jeszcze pobiegliśmy na spacer nocny do lasu na oglądanie maluczkich świecących robaczków. Wyglądały jak konstelacje gwiazd.
Padnięci, jak zwykle o nieludzkiej porze idziemy spać, żeby zerwać się jutro o 6 rano i ruszyć na spacery po lodowcach.
Dzień 10 – Walka o życie
Rankiem z niepokojem spojrzeliśmy na niebo. Było zachmurzone.
Z nadzieją ruszyliśmy w stronę lodowca Franz Józef.
Zaczęło siąpić. Nie poddaliśmy się tak łatwo. Ruszyliśmy w drogę. Im szybciej szliśmy, tym więcej padało. Przemokły nam najpierw spodnie, potem buty, niektórym jeszcze bielizna.
Udało nam się podejść do czoła lodowca. Lód miał piękny turkusowy kolor. Odfajkowane zdjęcia i ruszamy z powrotem. W samochodzie przebraliśmy się w spodenki i inne suche ciuchy i pojechaliśmy do kolejnego lodowca Fox Glacier. Podjechaliśmy na parking, poobserwowali spływające wodospady i odjechaliśmy obchodząc się smakiem. A, że niedosyt był duży, założyliśmy na nogi sandały i ruszyliśmy chociaż do punktu obserwacyjnego. Zabawnie musiało to wyglądać, kiedy w ulewie, w pelerynach, krótkich spodenkach i sandałach zmierzaliśmy w stronę lodowca.
Moja czerwona peleryna i zielona Krystyny tworzą światła drogowe, żółty mamy pokrowiec na plecak.
Śpimy z reguły w pokojach/domkach na kempingach. Standard jest wg nas bardzo wysoki. Ładne łazienki, duża kuchnia – pomieszczenia ogólnodostępne, w pokoju lodówka, ostatnio był nawet toster. Przyjeżdżamy z reguły po godzinach przyjęć. Czeka na nas przyklejona wiadomość – klucz do drzwi, mapa dojazdu, czasem też kod do Wi – fi i liścik. Pełne zaufanie do gości. W końcu podaliśmy namiar na naszą kartę kredytową 🙂
Generalnie czujemy się tu bezpiecznie, choć nie głupiejemy z tego powodu nie zamykając np. samochodu!
Zmarznięci i przemoczeni pojechaliśmy dalej około 500 km do miejscowości Te Anau.
W drodze mijaliśmy multum niepowtarzalnych widoków. Kiedy przejeżdżaliśmy wzdłuż morza, a droga pięknie się wiła, po prostu musieliśmy się zatrzymać. Wysiedliśmy z samochodu i zaatakowany nas! Stado muszek podobnych do naszych meszek siadało nam na ciele i gryzło niemiłosiernie! Uciekliśmy stamtąd w te pędy i wyobraźcie sobie jak pomykamy drogą z otwartymi na oścież wszystkimi szybami, a na zewnątrz jest około 10 stopni. W samochodzie jest mnóstwo rozłożonych mokrych ubrań, również buty trekkingowe, z których wylewałam wodę, klepiemy się w furii we wszystkie odkryte części ciała, a Krystyna macha ręcznikiem na tylnym siedzeniu na wszystkie strony. Walka była nierówna, ale z doświadczeniem Krystyny w uboju, meszki nie miały szans. Wojnę w efekcie wygraliśmy używając mocnych środków na owady, które też szkodzą ludziom, choć nas nie zabijają…
W bezpiecznej odległości od źródła tych łobuzów zatrzymaliśmy się, aby pozbyć się ciał i wysuszyć choć część ubrań. Udało się.
Rozpogodziło się, a droga biegła krętą wstęgą w dół. Zjeżdżaliśmy wiele kilometrów tasiemką, kiedy nasze hamulce zaczęły śmierdzieć i dymić się. Przegrzały się i dopiero wtedy dowiedzieliśmy się jak używać automatycznej skrzyni biegów w górskim terenie.
Wezwaliśmy pomoc. Przyjechał specjalista, zabrał nasze auto na przejażdżkę. Przeżyliśmy lekki niepokój pod jego nieobecność, ale wrócił z naszymi rzeczami w komplecie.
Życzliwość ludzka jest tu na wysokim poziomie.
Do Te Anau dojechaliśmy tradycyjnie późno. Jutro początek trekkingu!
Dzień 11 – Trekking 1
Zrywając się wcześnie, tradycyjnie już, mieliśmy wiele załatwień. Spakowanie minimum rzeczy na trekking nie było takie proste i zakładana waga plecaka podwoiła się.
Jeszcze parking strzeżony, kanapki, kantor i stwierdzenie Grzegorza: Ten kraj jest stworzony dla mnie, a ja jestem stworzony dla tego kraju!
Ruszyliśmy do autobusu, potem statkiem po jeziorze Te Anau – największe w NZ i zeszliśmy na prawie dziewiczym lądzie na Milford Track – najpiękniejszy szlak w NZ.
Opłukaliśmy nasze buty przed zejściem na ziemię i ruszyliśmy w 1,5 godzinny spacer do pierwszej chaty.
Nie sposób było nie kręcić głową za pięknymi widokami i unikalnym zielonym kolorem wody w strumieniu. Cały las pokryty był mchem, co wyglądało jak dywan „shaggy”.
Droga zajęła nam dużo czasu, ale nie musieliśmy się nigdzie spieszyć – wreszcie!
Doszliśmy do celu – ranger Ross zorganizował jeszcze lokalną wycieczkę, opowiedział o papuga kea, które np. porywają buty, dlatego jest sugestia, żeby je wiązać, bo dwóch nie podniosą. Jednej dziewczynie kiedyś zabrały i znalazła je – jednego na dachu, drugiego na drzewie.
Śpimy w bardzo fajnych chatach wieloosobowych. Mamy nadzieję, że nie spadniemy z górnych łóżek piętrowych, bo ogranicznik jest niski, a wysokość spora.
Repelent przydaje się i tu – meszki podążyły za nami! Po ugryzieniu swędzenie jest nie do wytrzymania. To burzy obraz Grzegorza o idealnym kraju do życia. Nazywają je sandflyes – piaskowe muchy. Są wiecznie głodne krwi.
Woda z kranu nadaje się bezpośrednio do picia, bo jak nie tu, to gdzie?!
Szczęka nam opadła jak ludzie zaczęli wyciągać kolacyjne pyszności, smażyć mięso, kroić sałatę, generalnie robić jednodaniowy obiad, przy którym nasz Travel Box wygląda jak biedny krewny. .. Jutro przyjrzymy się kto to wszystko nosi na własnych plecach.
Dzień 12 – Trekking 2
Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, wstaliśmy niczym żółtodzioby – jako ostatni.
Nocne chrapanie grało stereo. Krystyna spała na łóżku przy drzwiach i czuła się jak na dworcu kolejowym.
Zjedliśmy pożywne śniadanie z torebki, podziwiając jak inni kroją warzywa i gotują jajka! Jak oni mogli je przewieźć?!
Ranger Ross wczoraj pytał kto jest z Anglii, bo ma dla niego zadanie: żeby wywiózł to, co Anglicy przywieźli ze sobą do NZ – i wyciągnął z za pleców zdechłą łasicę czy fretkę.
Na początku na wyspach były tylko ptaki, bez naturalnych wrogów. Obecnie szlak jest pełen pułapek na małe gryzonie, żeby przywrócić równowagę środowiska.
Ruszyliśmy bajecznym, malowniczym, przepięknym, kolorowym, wyjątkowym i cudownym szlakiem wzdłuż krystalicznie czystej rzeki.
Ranger wczoraj powiedział, że można pić wodę prosto z kranu, bo on pije od 10 lat i nic mu nie jest (miał 2 metry wzrostu i z 70 lat).
Grzegorz chciał gotować wodę do picia zanim wlejemy ją do butelek. Ranger powiedział: jeśli ta woda nie jest dobra do picia, to jaka jest?!
Woda faktycznie jest tak niesamowicie przezroczysta, że trudno to opisać.
W drodze podeszliśmy do dwóch jeziorek, widzieliśmy ptaki kawa (czyt. kała), kaczki, które żyją tylko w NZ, wyjątkowe krajobrazy i wodospady. Zdjęcia można było robić 360 stopni. Wszędzie były góry, zieleń, mech i śpiew ptaków. Na szlaku nie można odpoczywać, bo jak staniesz to zaraz zauważą cię krwiopijne muszki. Krystyna i Grzegorz są bardzo pogryzieni, mnie się nie czepiają zbytnio. Konkurs na najbardziej pogryziony kawałek ciała wygrała Krystyna – jej stopy pokryte są bąblami z płynem surowiczym.
W drodze zaczepiał nas kilka razy mały ptaszek dziobiąc nam buty lub kijki.
Doszliśmy do przepięknej chaty Mintaro Hut pośród drzew. Toaleta, washing room z umywalką, piętrowe łóżka, ale podzielone w takie boksy przypominały mi nieco obóz w Oświęcimiu… 🙂
Znowu z podziwem patrzyliśmy na kolacje grupy chińskiej z dwoma białymi kobietami, roboczo nazwaliśmy tą grupę „mieszaną”. Dziś na kolację były dwa kolory papryki, miska zielonego groszku…. nie będę więcej wymieniać. Grzegorz przechodząc obok, tuż po naszym obiedzie stwierdził, że znowu zgłodniał, więc walcząc ze sobą – poszedł spać.
Jutro czeka nas podejście 2,5 godziny na przełęcz, a potem w dół. Wieczorem ma padać, więc nasz plan brzmi – wstajemy wcześnie rano o 6 i wyprzedzamy pogodę. Na piątek jesteśmy przygotowani na to, że zmokniemy, bo rano zapowiadają deszcz.
Dzień 13 – Trekking 3
Na szczęście nie udało się nam rozwalić łóżek piętrowych głowami, zwłaszcza Krystyna próbowała to zrobić, reanimowali ją Chińczycy. Nie założy już czapki do końca wakacji.
Krwiopijne muszki – pchły piaskowe, wynajdują wolny kawałek ciała i wgryzają się z uwielbieniem.
Limitowana dzienna liczba wejść do parku powoduje, że idziemy szlakiem praktycznie sami. Jedynym elementem nie pasującym do krajobrazu są latające nad nami helikoptery z ładunkami w formie wielkich kontenerów. Wożą w ten sposób zapasy, świeże ręczniczki i prawdopodobnie nieczystości z toalet, oczywiście nie wszystko razem i nie wszystko dla nas.
Należy zaznaczyć, że równolegle do naszego szlaku biegnie szlak dla bogatszych. Wycieczka kosztuje dużo drożej i różni się jedynie ciepłą wodą (której my nie mamy), mięciutkimi ręczniczkami (których my nie mamy), jedzeniem, którego nie trzeba nosić (a my musimy), pokojami 2 osobowymi (a my śpimy w salach 8-20 osób, w tym kilku chrapiących). Ale baaaardzo nam się podoba!
Poznajemy kolejnych uczestników wyprawy z: Australii, UK, Izraela, Holandii, chyba Amerykanin czeskiego pochodzenia, każdy ma swoją historię i tworzymy na czas tych 4 dni małą rodzinkę.
Dzisiejszy szlak biegł w górę na MacKinnon Pass, a potem w dół do Doliny Artura.
Pod koniec trasy czekał na nas schron z gorącą wodą, gdzie można było zrobić herbatę. Najsmaczniejsza herbata podczas naszych wakacji!
Droga odchodziła do wodospadu Sutherland wysokiego na 580m, jest to najwyższy wodospad w NZ. Podeszliśmy tam, skąpała nas orzeźwiająca bryza.
Dzisiejsza pogoda wytrzymała pochmurna, choć czasem przebijało cudowne słońce.
W pierwszej chacie rangerem był starszy mężczyzna Ross, w drugiej młody Tom, w trzeciej kobieta Jen. Mijała nas dwa razy na szlaku biegnąc i mówiąc „do zobaczenia”. Nie wiedzieliśmy, że to ona. W godzinę i 40 minut wbiega tam, gdzie przez 4 godziny my schodziliśmy….
Mówi, że pije wodę z kranu i nic jej nie jest. Zobaczę czy nam też nie będzie, ale nie będę mówiła Grzegorzowi, żeby nie uległ autosugestii 🙂
Dzień 14 – Trekking 4
Limitowane wejście na szlak ma tą niewątpliwą zaletę, że można nacieszyć się widokami prawie w samotności.
Obudziliśmy się z deszczem w tle i rozpoczęliśmy dzień od kolejnej walki z krwiożerczymi pchłami piaskowymi. Atakują, kiedy tylko przestajesz się przemieszczać.
Przestało padać, co na tym szlaku jest wyjątkowe. Z reguły pogoda jest mniej łaskawa. Wrzuciliśmy więc szósty bieg i ruszyliśmy w te pędy w 6h drogę na przystań promu, który miał nas zabrać z tej bajecznej krainy do rzeczywistości. W biegu znowu spotkaliśmy ptaki Waka na szlaku i podziwialiśmy wznoszące się chmury w połowie wysokości gór. Bajeczna kraina Milford Track była dla nas łaskawa, przejaśniło się, wyszło słońce, z drzew i wielkich paproci kapały krople czystej wody.
W sumie przeszliśmy przez te 4 dni ok. 60km, Grzegorz i Krystyna zostali pogryzieni przez pchły, podziwiałam niesamowite niebo nocą z Mleczną Drogą, poznaliśmy klika ciekawych osób i widzieliśmy kwintesencję piękna.
Zgodnie stwierdzamy, że to właśnie w NZ powstaje najwięcej fototapet.
Niewielki stateczek zabrał nas przez fiordy do przystani Te Anau, skąd odjeżdżały autobusy. Zdjęcia można było robić dookoła – zarówno podczas rejsu, jak i trekkingu. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam widoki były onieśmielające!
Z pewną aurą (przez 4 dni dostępna była tylko zimna woda i umywalki) wsiedliśmy do busa i zasnęliśmy jak szczeniaki po mleku.
Ruszyliśmy naszym nissanem 300 km do miejsca noclegu na farmie z owcami (jak się okazało – bez owiec), w połowie drogi do Christchurch. Grzegorz prowadził jak zahipnotyzowany po tym jak wciągnęliśmy jednym tchem fish and chips w poleconej knajpie Sound. W drodze jastrzębie krążyły nad nami polując na gryzonie.
Na miejscu uradowani luksusem ciepłej wody pod prysznicem leczymy zmęczone stopy. Nie przeszkadza nam nawet to, że w pokoju śmierdzi farbą.
I znowu kończymy dzień popijając wino zakupione tydzień temu z plastikowych kubków i spędzając cenny czas na przepakowaniu. Jutro musimy (i chcemy) dojechać do Christchurch i wsiadamy w samolot do Sydney.
Dzień 15 – Znowu w podróży
Na farmie, gdzie spaliśmy nie było owiec, za to mijaliśmy w drodze faktycznie całe stada. Z pewnością widzieliśmy ich więcej niż ludzi.
Spakowani ruszamy dalej, samochodem do Christchurch, samolotem do Sydney.
W NZ zimno okropnie, choć niektórzy chodzą boso i w krótkich spodenkach.
Zagrożenia pożarowe w drodze sięgają maksimum. Ciekawe są znaki drogowe – ujęte niesztampowo np. 100km/h to nie cel i w tle rysunek tarczy.
Dolecieliśmy do Australii z małymi perturbacjami z miodem Krystyny, który chciała przeszmuglować na pokład.
Przywitał nas, już chyba tradycyjnie, deszcz… za to ciepły i przyjemny.
Za punkt honoru uznaliśmy zobaczenie choć trochę Sydney.
Trafiliśmy do Chinatown, do irlandzkiego pubu z australijskim piwem j muzyką na żywo, a potem wreszcie widzieliśmy Operę i Harbour Bridge w całej okazałości.
Bardzo ekonomicznie załatwiliśmy się tego wieczoru, wyczerpani po podróży i trekkingu.
Taksówka odwiozła nasze zwiotczałe ciała do hotelu, nad którym latały samoloty z częstotliwością metra w Londynie.
Taksówkarze wożą w bagażnikach zapasowe opony – taka amerykańska konstrukcja auta niespójna z przepisami australijskimi. Przez to musieliśmy się natrudzić, żeby ktoś zabrał nas z naszymi mega bagażami.
Jutro opuszczamy Sydney i żegnamy się z Krystyną, dalej kontynuujemy sami – kierunek gorące centrum Australii, gdzie mam nadzieję nie będzie miała miejsca zmiana pogody panującej tam od stuleci i wreszcie założę spodenki i nie zmarzniemy w stopy.
Dzień 16 – W drodze do serca Australii
Fizyczne zmęczeni już ruszamy dalej.
Alice Springs to miasto, które znajduje się w centrum Australii oddalone o 700 km od oceanu i 1500 km od najbliższego miasta. Taka mała kropka w środku kontynentu.
Miasteczko z 27 000 mieszkańców zaskoczyło nas pogodą. Jest chyba z 40 stopni, powietrze suche jak pieprz. Oj na pewno się wygrzejemy!
Pranie schnie jak suszone suszarką.
Poszliśmy na spacer po mieście. Spotkaliśmy wielu Aborygenów ubranych jak biali, niektórzy odżywiają się jak biali – np. w KFC. Zapach i estetyka wyglądu nie były jednak przyjazne. Nie, żebym oczekiwała, że będą super wyperfumowani i w garniturach…
Miejsce, gdzie mieszkamy jest wyjątkowe! Hostel jest bardzo oryginalny i ma różne możliwości zamieszkania. My śpimy w zaadoptowanym autobusie z lat 70-tych, który jest stylizowany na lata 50. Pod sufitem wisi flaga amerykańska, na podłodze puszysty dywan, nad kierownicą winylowe płyty pogięte od gorąca, a dookoła poprowadzone są światła led sterowane z pilota, co nadaje wyjątkowy klimat temu miejscu.
Mankamentem jest tylko klimatyzacja, która:
a) znajduje się 30cm nad łóżkiem
b) po włączeniu nie można się oprzeć wrażeniu, że ktoś na nią nasikał…
Jak zelżeje upał pójdziemy na wzgórze zobaczyć panoramę miasta i nieba.
Dziś też chcemy spróbować mięsa z kangura i z krokodyla…
Jutro ruszamy na 3 dniową wyprawę do Kings Canyon, Kata Tjuta i Uluru. Wycieczka jest całkowicie zorganizowana. Mamy przewodnika i będą dla nas gotować! Miła odmiana.
Dzień 17 – Busz
Spróbowaliśmy mięsa kangura. Smakowało pomiędzy królikiem a wołowiną. Niezłe, ale w związku z tym, że nie robi się go dobrze wysmażonego, to danie nie stanie się moją obsesją kulinarną.
Przyjrzeliśmy się bliżej życiu Aborygenów. Tu, w Alice Springs żyje ich sporo. Ładują najnowsze komórki w stacjach z prądem na chodnikach, siedzą bezczynnie na trawnikach, piją alkohol, często nie pracują. Grzegorz podesłał mi artykuł o tym, jak obecnie żyją i jak trudne warunki mają, nie tylko ze względu na ich sposób traktowania jak gorszych, ale też ze względu na to, że wielu żyje z pieniędzy z rządu i nic nie muszą więcej robić.
Wynika z tego, że wina, jeśli o takiej można mówić, jest po obu stronach. Jedni chcą bezwzględnie rządzić i czerpać zyski na Aborygenach, nie dzieląc się przy tym, drudzy nie są chętni do pracy i trudno się adaptują do nowej sytuacji.
Wczesnym rankiem odebrał nas z kempingu kierowca/kucharz/piekarz/przewodnik w jednym – Adam. Nie był zadowolony z ilości torb, jakie ze sobą targamy. My sami też nie jesteśmy do nich pozytywnie nastawieni.
Ruszyliśmy z grupą około 20 osób w drogę 700 km, mijając 7 skrzyżowań w tym czasie. Adam powiedział, że albo jesteśmy bardzo odważni, że wybieramy się w środku lata na pustynię z obcym facetem; albo… bardzo głupi. Jakże często potem wspomniałam te słowa…
W grupie byli ludzie z głównie z krajów europejskich.
Pierwszym punktem programu tej zorganizowanej wycieczki był Kings Kanion. Temperatura zarówno w autobusie, który miał być luksusowy…, jak i na zewnątrz sięgała 42 stopni. Powietrze było tak suche, jakby wdychać piasek. 3 litry wody na głowę to obowiązek, choć i tak byłam bliska omdlenia.
Chodziliśmy po tym kanionie w samo południe. Trudno było się skupić na tym, co mówił Adam, bo ledwo sapaliśmy. Widok był bardzo ładny, a przy okazji dowiedzieliśmy się, że kanion Colorado, to nie kanion.
Był jeszcze jeden czynnik, który nie dawał nam spokoju – wyjątkowo natrętne muchy, które wlatywały do uszu, oczu, ust i nosa. W związku z czym większość miała moskitiery na głowach, dobrze, że Grzegorz też. Ja ratowałam się machaniem rękami, a i tak jedna wleciała mi do nosa!
W przewodnikach nie wspominają o takich męczących szczegółach odbierających radość zwiedzania.
Na lunch były kanapki z tzw. zeszmaciałą już sałatą. Potem musieliśmy trochę powalczyć o byt i zatrzymaliśmy się po opał. Faceci rwali wysuszone drzewa z korzeniami, a potem odrywaliśmy za cienkie gałęzie i targaliśmy gotowy opał na przyczepę. Drewno było jak po pożarze – całe czarne, więc po takiej akcji wyglądaliśmy jak górnicy, a Grzegorz zarobił porządnie w głowę drzewem.
Kolejną zaskakującą wiadomością był fakt, że kierowca nie chce, żebyśmy się przeziębili i dlatego nie włącza mocno klimatyzacji… W pewnym momencie zaczęliśmy podejrzewać, że ona po prostu nie działa jak powinna.
Ociekaliśmy w sosie własnym jechaliśmy dalej brudni od drzewa, z perspektywą braku prysznica tego dnia…
W miejscu noclegowym – środek buszu, rozpaliliśmy wielkie ognisko i Adam, z dużą pomocą naszych rąk, ugotował nam chilli con carne. Pychotka!
Spać mieliśmy w swagach – to takie australijskie śpiwory. Po otwarciu, z mojego wylazł sporych rozmiarów pająk. Były też elementy wg mnie voodoo – trzeba było narysować linię patykiem dookoła swaga, żeby zapobiec podchodzeniu robaków nocą i co zabawniejsze przygotować sobie 2-3 kamienie na dingo – jeśli podejdą, to trzeba rzucić im jak najdalej na zasadzie aportowania.
Dingo, jak to psy, lubią buty, więc zalecane było włożenie ich pod głowę, co z kolei gwarantowało twardy sen wszystkich uczestników.
Noc była bardzo gorąca, a niebo jak posypane brokatem. Drogę Mleczną widać było na wyciągnięcie dłoni.
Padliśmy jak te muchy, które wreszcie poszły spać.
Nad ranem dowiedzieliśmy się, że zaraz po tym, jak ostatnia osoba poszła spać, dingo chodziły sobie między swagami…
Zaskakujące było to, że kierowca spał na przyczepie, a nie tak jak my – na ziemi, a dodatkowym faktem to, że nie jadł tego, co ugotował… a przynajmniej nie widzieliśmy.
Dzień 18 – Kata Tjuta
Nad ranem słyszeliśmy wycie dingo. Wszyscy przeżyli noc, choć od nocnej wizyty w toalecie można było dostać zawału.
Poranna niespodzianka kryła prysznic, ale ulga!
Na niebie pojawiło się dużo chmur. Podróż stała się znośniejsza. Kierunek Kata Tjuta – a dokładnie Dolina Wiatrów – gigantyczne kamienie podobne do Uluru.
Temperatura trochę nas oszczędziła. Mogliśmy cieszyć się cieniem, wiatrem i… muchami!
Dziś mamy spać w bardziej cywilizowanych warunkach – na kempingu jest basen, w którym się trochę schłodziliśmy, a Adam (brudas czy po prostu ranger?!), po tym, jak przygotowywał nam jedzenie czarnymi od drzewa rękami, nie mył też rąk po wyjściu z toalety… wskoczył do basenu w tym, co był, kwitując, że to jego kąpiel.
Pozostanie w basenie było bardzo kuszące. Padł nawet tekst „fuck the rock”, ale rozsądek zwyciężył: pojechaliśmy jeszcze na krótki spacer Mala Walk ścieżką obok Uluru. Z bliska robi zupełnie inne wrażenie.
Na koniec ruszyliśmy na spęd turystów, żeby zobaczyć z punktu widokowego zachód słońca nad Uluru. Zjechało się tyle osób, że trzeba było trzymać miejsca przy barierce, na szczęście byliśmy pierwsi. Rześkie babcie przepychały się z laseczkami, a dziadkowie wózeczkami jeździli nam niechcący po stopach. Różnica w oprawie tego wydarzenia była znaczna – my mieliśmy puszki z piwem, oni kieliszki z szampanem 🙂 Za to Adam uwinął się z kolacją i babcie i dziadki z zazdrością zaglądali nam do metalowych talerzy przegryzając ten swój drogi ser 😉
Grzegorz dostał posadę fotografa w zespole Amerykanów, już nawet miał Managera, kiedy dziadki zwinęły się i pojechały na serial.
Zachód słońca przewodnik innej grupy określił jako „disgusting” – było szaro i dużo chmur. Trudno było zauważyć zmiany kolorów góry, co jest tak mocno tu reklamowane.
Kolejna noc pod gołym niebem, tym razem zachmurzonym.
Dzień 19 – Uluru
Planowana pobudka miała mieć miejsce po 4:00 – mieliśmy oglądać dla odmiany wschód słońca nad Uluru.
W nocy mocno wiało z piaskiem po oczach. Co jakiś czas, Szanowni Państwo, kropił również deszcz! W centrum Australii – to już jakiś ewidentny żart natury!
Grzegorz czule obudził mnie o 3:30 szybko zwijając rzeczy, bo deszcz był coraz większy, a mój puchowy śpiwór nie jest do tego przystosowany. Posłusznie pozbierałam się i jak już wszystko było złożone, deszcz przestał padać. Mała drzemka z głową na stole i cały obóz wstał do akcji.
Jak to było – inteligentni lub głupi….
Ciemne zachmurzone niebo i krople deszczu przywitały nas w tym samym punkcie widokowym. Słońce wstawało mozolnie przebijając się przez chmury. Przegonił nas kilka razy deszcz, więc podziwialiśmy widoki z auta, podczas, gdy śniadanie mokło na stole.
Adam poczęstował nas słynną australijską pastą vegamite.
Nie była taka zła, na ciepłej grzance i cienko posmarowana. Ugryzłam raz, a Grzegorz zjadł resztę 🙂
Ostatni punkt programu – spacer krokiem Korzeniowskiego dookoła Uluru. Normalnie trwa 4 godziny, my dostaliśmy 2…
Jak do tej pory Uluru wydawało się po prostu nieco nudnym kawałkiem skały. Ciekawym faktem było to, że ta skała jest obrócona o 80 stopni, a pod ziemią znajduje się reszta sięgająca 6 km w głąb. Zmieniliśmy zdanie – z każdej strony Uluru jest inne, ma wiele grot, kształtów, śladów po ściekającej wodzie. Kontrastuje z zielonym otoczeniem i suchymi drzewami.
Wyjeżdżając z Uluru niebo się rozjaśniło, a spodziewana temperatura ma wynieść 39 stopni….
Na uwagę zasługuje fakt, że zimna woda w kranie nie istnieje! Jest tylko mniej ciepła niż ta pod czerwonym kurkiem. Zimny prysznic jest więc luksusem, na który pozwolimy sobie chyba dopiero w Polsce…
Dolecieliśmy do Cairns – klimaty jak na Hawajach. Miasteczko stricte turystyczne. Ocean jest dokładnie naprzeciw Caravella Backpacker, gdzie mieszkamy, ale nie nadaje się do pływania, bo wygląda jak żurek. Świetne są miejsca do samodzielnego gotowania w parku. Nad głowami latają 30 centymetrowe i większe nietoperze. Nie ma much!
Jutro czeka nas kolejna przygoda – Kuranda.
Dzień 20 – Kuranda
Dzień pod hasłem zorganizowanej wycieczki do Kurandy. W skrócie: autobus, pociąg, pieszo, amfibią, kolejką linową i autobusem z powrotem.
Kolej była stara i skrzypiąca. Przejeżdżaliśmy przez wiele ręcznie wykopanych w skałach tuneli. Spacerowaliśmy po małym miasteczku Kuranda, widzieliśmy australijskie motyle, aborygeńskie tańce, rzut oszczepem – wielokrotnie powtarzany „ostatni rzut” wreszcie trafił i aborygeńska rodzina nie musiała iść do Mc Donalda na obiad.
Kontynuując – ćwiczyliśmy rzut bumerangiem – ani nie wrócił, ani nic nie upolował; coś w rodzaju zoo z krokodylami, psami dingo, misiami koala i mini kangurami. Płynęliśmy/jechaliśmy też amfibią przez las deszczowy, gdzie przewodnik uświadomił nam, że jesteśmy w obszarze tropikalnym, gdzie panuje gorączka krwotoczna, czyli denga. Mieliśmy przy sobie repelent, choć po powrocie mam jedno ugryzienie. Czekamy 2 tygodnie…
Kolejka linowa ciągła się nad czubkami drzew tropikalnych, aż do miasta. W przerwach- przystankach oglądaliśmy drzewa i gigantyczne pająki….., w których sieciach złapane były nie mniejsze owady… brrrr!
W Cairns cieplutko, wielkie repelenty (dziś się przyjrzeliśmy – niektóre mogą mieć po 40 cm) latają wyłapując denerwujące tałatajstwo.
Skosztowaliśmy dziś mięsa emu i krokodyla. Smakowało, ale też bez szału, na szczęście, bo w Sączu raczej nie kupimy takiego rarytasu.
Jutro rafa koralowa, pojutrze do Sydney i do domu!
Dzień 21 – Rafa jest wielka
Turystyka jest w Australii na wysokim poziomie. Wszędzie dostępne są broszurki, reklamy, upusty, informacje o dostępnych atrakcjach w regionie.
Aussies bardzo dbają o bezpieczeństwo. Na przykład kolejkę linową przy wysiadaniu obsługiwały 2 osoby. Wszędzie widnieją informacje, ostrzeżenia.
Podróżowanie jest proste jak ziewnięcie w gorące popołudnie. Można praktycznie być głuchym i ślepym.
Kierowca autobusu przedstawia się, sypie żartami jak z rękawa, wkłada bagaże do bagażnika, dba o to, czy ma na pokładzie wszystkich pasażerów (po jednych poszedł nawet do ich pokoju). Na pożegnanie prosi, aby nie zapomnieć żadnych rzeczy, dzieci i mężów.
Spęd na katamaranie – tak nazwałabym pierwsze wrażenia z tego, co się tam działo. Wszyscy wcinali kanapki z jajkiem i boczkiem. Po rejsie z wielorybami, patrzyłam na to z przerażeniem.
Było dużo młodzieży – dziewczyny chichotały popisując się figurą, faceci cwaniaczyli i wciągali brzuchy; wszyscy natomiast wypinali klaty.
Trzeba przyznać, że organizacja była bardzo dobra. Prezentacje przeplatane z przerwami. Rejs był spokojny. Skusiłam się jednak na kanapkę, a zaraz potem na tabletkę zmniejszającą objawy choroby morskiej. Okazało się, że była z imbirem – kolejne zastosowanie tej przyprawy (stosowane również na chorobę wysokościową).
Zatrzymaliśmy się przy rafie i nastąpiło wbijanie się w mokre stroje do pływania – kobiety oczywiście w najmniejsze, bo nosić S-kę to chluba, mimo, że wygląda się jak balon wsunięty w rurkę, a ubieranie przypomina pakowanie śpiwora do cienkiego, nieprzemakalnego worka, co mieliśmy okazję niejednokrotnie ćwiczyć podczas tej podróży.
Najpierw poszliśmy na snorkeling.
Rafa była cudowna. Nie znaleźliśmy co prawda Nemo, ale za to kilkaset innych ryb, w tym takie półmetrowe i bardzo kolorowe.
Na skraju rafy, gdzie było 25 metrów głębokości, patrząc w głębię robiło się człowiekowi nieprzyjemnie, ciemno i strasznie.
Na pokładzie statku wcześniej prężące się foczki odchorowywały teraz nadmiar odwagi. Jedne chodziły z workiem przy twarzy, inne poddawały się hiperwentylacji, kolejne siedziały zielone na schodach trzymając się za głowę lub brzuch.
Jedna nawet przyznała, że zwymiotowała w wodzie, co gość z obsługi skwitował, że bardzo dobrze, bo rybki zjedzą… i dalej zachęcał wszystkich do wejścia do wody.
My kontynuowaliśmy zażywanie działających tabletek.
Co do nurkowania, nie mieliśmy okazji spróbować… to długa i bardzo dla nas przykra historia o tym jak prawdomówność nie zawsze popłaca, a małżeństwo często jest z założenia traktowane jak jeden, nierozdzielny organizm.
Po snorkingu została mi pamiątka – piękne, czerwone podkolanówki – tylko z tyłu.
Dzień 22 – Sydney – exodus
Nieludzka pora na pobudkę 3:00 i lecimy do Sydney.
To nasz ostatni dzień w Australii i ostatni dzień wakacji.
Chińczycy są wszędzie, nawet napisy na lotnisku są dwujęzyczne. Coraz częściej wyglądają jak nowobogaccy – noszą sygnety, na żelowane włosy i tyją. Zaczynają też niekiedy zachowywać się jak Rosjanie, z pełnym rozmachem, choć kobiety są z reguły skromne. Często podróżują z dziećmi. Pewnie spotkanie przypadkiem kogoś znajomego z Chin w Australii, to tak jak my spotkalibyśmy któregoś z naszych znajomych z Hiszpanii na przykład.
Lot opóźniony z powodów technicznych 5 godzin pozwala nam na nadrobienie zaległości. Nie narzekamy, bo wolimy nawet nie zwiedzić Sydney, ale dolecieć szczęśliwie.
Grzegorz czyta książkę, a ja wrzucam zdjęcia na bloga. Zaglądnijcie na poprzednie posty.
Nadal według godziny przylotu będziemy mogli zwiedzić tą słynną nie – stolicę Australii.
Dzień 23 – Cel: dom
Kiedy ktoś wymyśli i zastosuje przemieszczanie się materii na ziemi, podróże będą prostsze 🙂
Siedzimy na lotnisku w Abu Dhabi. Jeszcze tylko 5 h lotu do Berlina, a stamtąd do Krakowa. Bagaże poleciały bezpośrednio, cokolwiek to znaczy – może one nie musiały się przesiadać…
Padnięci jesteśmy, przysypiamy co chwilę, kark boli od opadającej głowy. W samolocie Grzegorz topił stres latania, a ja chichotałam do komedii.
Do zobaczenia w Polsce, w Nowym Sączu.
PS. Wyjeżdżając z Sydney zaczął kropić deszcz. W Abu Dhabi też pada 🙂 Nasza passa się nie skończyła. Może będą nas wysyłać w miejsca suszy na całym świecie… kto wie…
PS:
Więcej zdjęć z trekkingu na Milford Track znajduje się tutaj, a z całej wyprawy w galerii Australia i Nowa Zelandia.