Wigilia
W przeddzień wyjazdu – dzieje się wiele… i nie dzieje się nic. Pakowanie gdzieś w tle…, rozgardiasz jak zawsze, sterta prasowania napływającego niczym tsunami… odkopię się jak zepsuje mi się pralka. Grzegorz biega na pożyczki za chlebem dla dziecka, bo brakło kromeczki. On przynajmniej zaczął zgarniać rzeczy w jedno miejsce – w tym swój nóż, powinnam raczej napisać NÓŻ. Nie jest on w stylu Rambo jak ten poprzedni – strach go było włożyć do kieszeni, bo podciąłby ścięgna, ale podobno w tym nowym stal jest szlachetna… I oby tak było – za taką cenę niejednej rodzinie nie brakłoby chleba na stole, a tym bardziej jednej kromeczki 🙂
Podroż
Podroż w jedna stronę – zaliczona. Nie mam polskiej klawiatury, ale lepsze to niż nic.
Wyobraźcie sobie pralkę – włączacie ja na 1000 obrotów na minute, po wyciągnięciu rzeczy z pralki jeździcie po nich walcem, potem kilka razy walniecie młotem pneumatycznym, a na koniec jeszcze raz do pralki… mniej więcej tak się czuliśmy po 25 godzinnej (z czego 14h w samolocie) podroży. Przyklejone uśmiechy obsługujących nas stewardów z KLM nie rekompensowały faktu, ze wcześniej, chyba sobie na złość, przeczytaliśmy czym różni się klasa biznesowa od ekonomicznej. Na sama myśl o rozkładającym się całkowicie fotelu cierpły nogi.
Na lotnisku odebrało nas dwóch gości – Jefferson Mio (jak automapa – i przyjął swoją rolę przewodnika podczas jazdy do hotelu) oraz Eric Nolte (domniemany brat Nick’a Nolte, tyle, ze nie mówił po angielsku).
Miasto jak miasto – trochę palm, 9 mln mieszkańców, 20 stopni, zachmurzone niebo, o 18:00 było już ciemno, dla nich to zima, wiec swetry obowiązkowe!
Hotel Mariel w dzielnicy Miraflores – do przełknięcia, ważne, że wygodne łóżko i na pierwszy rzut oka biała pościel 😉
Pierwsze zetkniecie z inna kultura – zamki w drzwiach pokoi otwierają się w drugą stronę (może przez to, że jesteśmy na drugiej półkuli), a w pokoju na stoliku stoi popielniczka… ech rozpieściła nas ta Unia Europejska…
Bienvenidos a Lima – i nie chodzi tu o Lima-nowa…, ale raczej o Limę z początków XVI wieku. Jutro zwiedzanie miasta.
Stolica ziemniaka
Uwaga – nie wyrzucać papieru do toalety – przez chwile poczuliśmy się jak w Grecji.
Śniadanko – jedna z 10 000 odmian ziemniaka, jajeczniczka, nawet pomidorek obrany ze skorki…
Ruszyliśmy z naszym Nolte i przewodniczką Macelin na pół-objazdowa wycieczkę. Park miłości, gdzie odbywa się konkurs pocałunków… nie mieliśmy konkurencji; Pacyfik z surferami, w tle restauracja Nautica – wyglądała imponująco, gaj oliwny, Huaca Pucllana – przed inkaski kompleks piramid z VIII w. p.n.e. – oglądaliśmy z zewnątrz, jest dowodem na to, ze podróżowano i prowadzono handel, a także polowano np. na rekiny (znaleziono ich zęby). Potem pieszo przez główny deptak.
Szczerze mówiąc Lima śmierdzi jak każde duże miasto. Budynki przepiękne, ale mocno zaniedbane i nie odnowione. Dużo policji i ochroniarzy z kałachami. Domy i rezydencje maja bardzo wysokie ogrodzenia – ochrona przed złodziejami. Spora część budynków posiada przecudne drewniane balkony w stylu mauretańskim. Plaza San Martin z pomnikiem Gen. Jose San Martin – wyzwoliciela Peru, miała jedną nietypową rzecz, a mianowicie na głowie pomnika Matki Ojczyzny siedzą… lamy… zamiast płomieni oznaczających wolność. Hiszpański twórca opatrznie zrozumiał dwuznaczne słowo llamas – po hiszpańsku mogą to być płomienie lub lamy i oto mamy wpadkę rangi międzynarodowej.
Na centralnym placu króluje Katedra z XV wieku i Palacio de Gobierno przed którym tłumy oczekujących kotłowały się, aby zobaczyć zmianę warty… której my nie doczekaliśmy. Zamiast tego zaskoczył nas jeden Pan siedzący na ławeczce, który był bardziej zorientowany w polskiej polityce i odmianach polskiego piwa niż my… np. Lech Poznań może poszczycić się znajomością ich marki w Peru 🙂 San Francisco to kościół i klasztor Franciszkanów. Obecnie żyje ich tu 30, dawniej 300. Do dziś produkują świetny alkohol i pomagają biednym. W jednej z sal – obraz Ostatnia Wieczerza z XVII wieku – przy okrągłym stole Jezus z Apostołami zajadają pieczone świnki morskie … palce lizać… spróbujemy je w Cuzco. Atrakcja tego miejsca – katakumby – miejsce pochowku ok. 70 000 ludzi układanych w grobach głębokich na 10 metrów. Ciało przykrywano lnem i metrową warstwą gleby, potem wkładano kolejne. Po włożeniu 5 ciał grób opróżniano, to co zostało wsypywano do okraglego dołu i czynności powtarzano… Wyglądało to trochę jak Auschwitz, z tym, że tam ludzi po prostu chowano, nie zabijano. Ciarki przechodziły jak wędrowaliśmy podziemiami, gdzie nawet ja musiałam pochylać głowę z powodu niskiego sufitu. Stosy czaszek i kości leżały wszędzie. Wychodząc na powierzchnie – na ścianach widniały płytki – oczywiście ręcznie malowane, błękitne, z Sewilli. Podobne wzory można u nas kupić w marketach budowlanych. Kościół w większej części jest odporny na trzęsienia ziemi, powodem jest trzcina, glina i gips. W drodze na dworzec autobusowy minęliśmy China Town. Generalnie mieszanka kulturowa Limy powoduje, ze nie można rozróżnić i jasno stwierdzić jakiej narodowości kto jest. Np.: ludzie z jasną karnacją, afrykańskimi ustami i trochę skośnymi oczami. Dla każdego coś dobrego. Finalnie po południu zawieziono nas na Dworzec Autobusowy… choć śmiało można go nazwać portalem do podroży międzymiastowych… odprawa jak na lotnisku – nadanie bagażu, sprawdzenie paszportów, kontrola bagażu podręcznego, sprawdzanie wykrywaczem metali, uśmiech do kamery i wsiadamy… Woooooooooooooooooooooooooooooooow!!!!!!!!! Chyba tylko zdjęcia to mogą pokazać. Nastawieni na to, ze będziemy walczyć o miejsca z kurczakami, plującymi lamami i biegającymi dziećmi – spotkaliśmy nie lada niespodziankę. Z kurczakami walczyliśmy… ba! Nawet z wolem… ale na talerzu, zaserwowano obiad, poduszki, koce…. jak było nie zasnąć. Grzegorz jak nakręcony strzelał foty podczas gdy ja odleciałam w krainę wypoczynku – miękkie skórzane fotele – tego było za wiele.
Dojechaliśmy do Paracas – nadmorska miejscowość, dworzec autobusowy pośrodku pustyni – to było to, o co nam chodziło w tej wycieczce – bambusowe płoty, check out bagażu i peruwiański kierowca nie bardzo skory do noszenia naszego plecaka – nareszcie! takiej rzeczywistości oczekiwaliśmy. Niedługo jednak nacieszyliśmy się tym stanem – hotel Emancipador z WiFi i wanna z hydromasażem w sypialni… jesteśmy zawiedzeni…
Prawie jak safari
Cały dzień w Paracas. Ta mała wioseczka ma dużo do zaoferowania. Do południa pływaliśmy łodzią miedzy wyspami Ballestas .
Zmysł do interesów – to trzeba przyznać Peruwiańczykom. Zwęszyli interes w guanie, swoja droga to było to czuć. Ok. 150 000 ptaków zapewnia stalą produkcje, a nazwijmy to zbiory… odbywają się co 7 lat. Należałam do jednej z nielicznych osób, które miały okazje nielegalnie eksportować guano… na własnych spodniach… ale przewodnik kazał zostawić wszystko w parku narodowym.
Ilość ptaków zachwycała, a tych, którzy widzieli film „Ptaki” przerażała. Dobrze, że byliśmy po porannej toalecie…
Lwy morskie wygrzewały się na słońcu, a niezgrabne male pingwiny, bynajmniej nie z Madagaskaru, skakały po skalach jak na rakach.
Sielankę zakłócał jedynie ryk silnika motorówki i smród diesel-a.
Po południu dla odmiany wybraliśmy się na wycieczkę lądową. Wkrótce postaram się wrzucić trochę zdjęć dla podkoloryzowania treści.
Pustynia szokowała ilością szczątek leżących wszędzie – miały kilka tysięcy lat. Było ich tyle, że przewodnik powiedział – bierzcie ile chcecie.
Skalna Katedra znana z wielu zdjęć, kalendarzy, National Geographic – nie wygląda jak kiedyś. Po trzęsieniu ziemi część wpadła w morze.
Zatrzymaliśmy się w małej mieścince bez prądu i bieżącej wody, gdzie tresowane pelikany niczym psy czekały na resztki z połowów. Skosztowaliśmy miejscowego alkoholu – pisca, na razie żyjemy.
Przejazd z bambusowego dworca luksusowym autobusem Cruz del Sur zakończył się w Nazca. Multum turystów, 17 stopni, zima.
Odkryłam tajemnice linii… prawie
Odkryłam tajemnice linii Nazca… to znaczy odkryłabym… gdyby nie zmowa pewnego koncernu produkującego batonik snickers. Ale zacznijmy od początku. Loty nad płaskowyż Nazca były opóźnione przez warunki pogodowe. Z nudów kupiliśmy kilka chińsko-peruwiańskich podkoszulek i polski przewodnik. Zgłodniałam, wiec zjadłam snickersa, który skusił mnie migdałami. Czekamy dalej. Peruwiańska waluta sol przelicza się łatwo, można powiedzieć, że równa się zlotowce. Zapłaciliśmy opłaty lotniskowe po 25 sol na głowę (w tej cenie była już toaleta i oddychanie). Zważono nas z bagażem, wykluczono nasz plecak, nie pytano o nr buta. Samolot gotowy – 12 osób, wielkie reklamówki XXL umieszczone za każdym siedzeniem wywołały śmiech pasażerów.
Mały samolocik zasuwał jak kosiarka powietrzna. Aby każdy z pasażerów mógł zobaczyć wieloryba, astronautę, małpę i inne linie, idealnie widoczne w książkach, pilot uprzejmie kręcił kółeczko raz na jedno, raz na drugie skrzydło. Uśmiechnięty drugi pilot pytał czy wszystko w porządku. Trudno było mi odpowiedzieć ponieważ zajmowałam się dogłębną analiza składu snickersa z migdałami w połączeniu z plastikowa torba XXL. Jakoś nie chciało mi się już śmiać. Przeklęta Maria Reiche (badaczka linii w Nazca) i ten kto powiedział, ze linie najlepiej oglądać z powietrza! Jeśli planujecie kiedyś zwiedzanie linii Nazca, wiedzcie, że są platformy obserwacyjne, a resztę można obejrzeć w książkach i w internecie. Wasz błędnik będzie wam wdzięczny do końca swych dni… mój się wkurzył…
Grzegorz nie zgadza się z ta tezą, choć jak wysiedliśmy z samolotu powiedział, że nie poleciałby drugi raz, a podczas lotu był o krok od analizy orzeszków w rozkładzie kwaśnym. Kiedy żołądki znalazły się z powrotem na swoim miejscu, dodał, że nie poleciałby drugi raz nad tymi samymi liniami… masochista! Po południu na myśl o 9 godzinnej podroży autobusem do Arequipy, uśmiechnęłam się. Mój błędnik też…
Znowu mieliśmy bilety w 1 klasie, z tym że liniami Oltursa. Z zewnątrz tak samo, ale w środku jakby zużyte bardziej o kilkadziesiąt lat, ale i tak komfort podroży wyższy niż samolotem. Oj rozpieścili nas ci organizatorzy lokalni. Żeby nie było za kolorowo w drodze włączyli nam jakiś horror, który zaczyna się samobójstwem 3 dziewczynek, a z lokalnego cukierka z karmelem wyciągnęliśmy czarny, 2 centymetrowy włos…
Coca – pierwsze starcie
Spaliśmy w pokoju wielkości naszego mieszkania. Nadal nie można wyrzucać papieru do toalety. Podjechał po nas bus i ruszyliśmy do miejscowości Chivay przez Andy. Najwyższy punkt 4910 m.
W busie byli jeszcze Francuzi, Holendrzy i Peruwiańczycy, w tym takie starsze pierdzące małżeństwo… zatęskniliśmy za Europa. Holenderce zrobiło się niedobrze, zatrzymaliśmy się na herbatkę z liści coca – smakiem niewiele się różni od innych liściastych i zielonych dziadostw do picia. Posłodzona była nawet znośna.
Po południu dotarliśmy do miasta Chivay – ok. 3800m. W pokoju włączony grzejnik. Nic dziwnego, w nocy dochodzi do -17 stopni. Wszędzie wałęsają się wikunie, alpaki i lamy. Z nich robi się przyjemne sweterki, czapki, rękawiczki. Grupa udała się na źródła termalne. My woleliśmy zwiedzić miasto. Żyje tu 8000 mieszkańców i maja polską ulice! (Avenida Polonia). Kobiety noszą dzieci przy sobie, w chustach oczywiście, maja piękne kolorowe spódnice i obowiązkowo kapelusze.
Na zasięg internetu nie liczyłabym tu. Uciesze się jak będzie ciepła woda… Dopisek – właśnie obsługa przyniosła termofory, mała rzecz a cieszy i grzeje, że hej! Internet jest, ciepła woda jest, lokalny wieczór peruwiański z muzyka był. Peru nadal zaskakuje. Jutro kanion Colca i oby nie porwały nas 3 metrowe kondory.
W wysokich Andach kondor jajo zniósł
Trochę nie rozumiem zachwytu nad tymi ptakami. Łysa szyja, paskudny zwis nad dziobem i żre padlinę. Fakt, ze jak szybuje tuż nad twoją głową, to robi majestatyczne wrażenie… ale bocian tez takie robi! Grzegorz zachwycał się nimi jak lądowały i startowały ze skały. Ja wolałam się targować z kobiecinami, które na swoich plecach wynoszą cale majątki pod La Cruz del Condor.
Pierwszy raz spotkaliśmy w Peru Polaków – para z Sosnowca podróżująca w ciemno. W ogóle wiele osób w ten sposób jeździ po Peru. My w tej podroży nie dorośliśmy jeszcze do tego.
Wracając z „kondormanii” lama mało nie zeżarła mi czapki na postoju. Na skrzyżowaniu dróg przesiedliśmy się do prywatnego samochodu, który zabrał nas w kierunku Puno. I nie myślcie sobie, że był to jakiś pierdolot. Wożą nas głownie Hyundai Elantrami, śmierdzącymi nowością.
Po dzisiejszych opowiadaniach Holendrów na temat podroży lokalnym autobusem z grupą tubylców – pokrótce – 12 godzin w niemałym smrodku, bez jedzenia i picia, z jednym przystankiem na siku (w autobusie była toaleta, ale zepsuta)… przyjemnie było zasiąść do tej bynajmniej nie europejskiej fury!
Puno 130 000 mieszkańców, hotel Hacienda – przywitano nas iście po królewsku. Najmilsza obsługa jak dotąd, choć generalnie nie narzekamy. Ludzie są tu generalnie przyjaźnie nastawieni, handlarki nie są nachalne, a dzieci uśmiechają do nas swoje śliczne i najczęściej brudne buźki. W miejscowościach turystycznych można spotkać mnóstwo policji chętnej do pomocy. Jutro zwiedzamy wyspy jeziora Titicaca. Wysokość daje nam trochę w tyłek. Od wczoraj jesteśmy cały czas powyżej 3000 m, obecnie w Puno – 3820m. Idziemy na herbatkę Mate de coca… najwyżej po powrocie trafimy na odwyk 🙂
P.S. Grzegorz naciskał, żebym dodała kilka słów o kanionie Colca. Myślę, że dołączenie zdjęć powie więcej na ten temat.
Biegunka to ludzka rzecz
Jezioro Titicaca, najwyżej położone żeglowne jezioro, w najgłębszym miejscu ma 260 m. Peruwiańczycy tłumaczą nazwę – Titi – Puma, leży po stronie Peru, CaCa – (sprawdźcie w słowniku hiszpańskim) – po stronie Boliwii. Jezioro z lotu ptaka ma kształt pumy atakującej zająca. Woda lekko faluje, jak na morzu. Po jeziorze pływa wiele łodzi, a także wyspy Uros. Babeczki w kolorowych ciuchach przywitały nas miło. Wszystko kreci się tu wokół trzciny: z niej robią poszycie wyspy, łodzie – balsa, wieże obserwacyjne, domy, łóżka, trzcinę jedzą i pewnie trzcinę też wydalają. Przewodnik pokazywał nam ichniejsze pożywienie – ziemniaki, marchewka, itp. – wszystko zakupione na targu w Puno, a z dziwniejszych rzeczy – ketchup – czyli wyschnięte błoto, po dodaniu wody robił się sosik. Spróbowałam tego… jako dziecko próbowałam wiele rzeczy – to smakowało jak ziemia z dzieciństwa. Spróbowaliśmy też trzciny – obierają ja jak banany – smakowała jak trawa. Dzieciaki zajadały się nią jak oszalałe. Nie obyło się bez elementów cywilizacyjnych – maja baterie słoneczne, TV, radia. Trzymali nawet zwierzątka… świnki morskie, ale dzieciom nie wolno bawić się jedzeniem 🙂
Na wyspach oczywiście panuje zakaz palenia papierosów. Trzcina generalnie służy również jako lek na wszystko – na gorączkę – zimne okłady, na ból, na złamania, kwiaty trzciny na biegunkę. Intrygujące pytanie – gdzie załatwiają swoje potrzeby – mają oddzielna wysepkę na którą płyną 5 minut, a przy biegunce… 2,5 minuty. Następną wysepką, którą zwiedziliśmy, było Taguile. Tym razem tradycyjne podłoże, farmerzy i łowcy ryb (pstrągi królują).
W sumie nic ciekawego, krotki taniec lokalny z 87 latkiem i stała miejscówka w toalecie… Tak się nasłuchałam o tych biegunkach, że w przypływie wielkiej empatii, wczułam się w role… Na poprawienie stanu dostałam lokalne ziółka – obrzydliwe tak bardzo, jak powinny być ziółka. Miejmy nadzieje, ze przeszło, bo jutro Boliwia i La Paz – najwyżej położona stolica na świecie. Dziś dowiedzieliśmy się też, że plan naszego trekkingu ulegnie zmianie – Choquequirao jest za niebezpieczne – pourywana droga i most. Zamiast tego udamy się do Salcantay.
Zapomnij o Schengen!
Peru to totalna mieszanka kultury europejskiej, peruwiańskiej, amerykańskiej. Można tu spotkać wszystkie kolory skóry, choć najrzadziej białych. Kupiliśmy sobie takie peruwiańskie czapki. W Puno noszą je tylko turyści…
Nowoczesność miesza się tu z tradycją, młodzi ludzie ze smartphone’ami, w okularach światowych marek, spacerują tuż obok kobiecin w śmiesznych kapeluszach z tobolami na plecach.
Z Puno udaliśmy się na granice z Boliwią, do miejscowości Desaguadero… Podróż busem trwała z 2 godziny i wkroczyliśmy w inny świat. Po obu stronach granicy był wielki targ. Granica był most. Do Urzędu Imigracyjnego podwieziono nas ichniejsza rikszą, wbito pieczątki i idziemy przez most z tłumem. Poczuliśmy się przez chwilę częścią tej społeczności – obładowani jak wielbłądy, noga za noga, przeganiani przez trąbki riksz. Bienvenidos a Bolivia. Tyle – jeszcze jeden urząd – wiza i jesteśmy gotowi. Po drugiej stronie miał na nas czekać przewodnik. Dobrze, że od razu nas znalazł, bo tłum był tam nieziemski.
Juan Mercado – nasz „guio” mógł pochwalić się bardzo dobrą znajomością angielskiego. Ruszyliśmy z jego kierowcą busem do La Paz, najwyżej położonej stolicy na świecie. W żartach (albo, co gorsza, nie w żartach) Juan przedstawił nam pokrótce historie Boliwii, kwestie karteli narkotykowych, trochę polityki, utyskiwał na brak zaangażowania kraju w promocje turystyki – co do tego ma ogromna racje! Kraj kompletnie nie reklamowany, nie przygotowany na turystów. Korupcja osiana tu mega-wymiary i jest po prostu sposobem na życie, zwłaszcza dla szeregowych oficerów i policjantów, których miesięczne zarobki wynoszą ok 70 USD
W drodze mijaliśmy niesamowity widok na jezioro Titicaca z Andami w tle (to tak, jakby pomnożyć widok Tatr x 15, jeśli chodzi o długość pasma). Pierwszy rzut oka na La Paz – oszałamiający!!!!!!! Miasto wciśnięte w kotlinę, zagospodarowany każdy kawałek, a dookoła majaczą ośnieżone szczyty. Po prostu niesamowite!!!
Juan wydawało się, że zna wszystkich w mieście, włącznie z czarownicami na targu magicznych rzeczy. Zabrał nas do muzeum srebra i złota, a także do centrum, gdzie szczęśliwie mogliśmy wejść na rynek. Dzień wcześniej były tam ostre zamieszki – użyto armatek wodnych, granatów łzawiących, itp. Ludzie koczują dookoła w proteście przeciwko budowie drogi przez ich tereny mieszkalne. Już od tygodnia tak czekają na kontakt z władzami. Co jakiś czas strzelają petardy i słychać syreny policyjne. Nie czuliśmy się tam bezpiecznie, wyłapywałam pożądliwe spojrzenia… na nasz aparat oczywiście! Widzieliśmy dużo pracujących dzieci np. sprzedających słodycze, a także młodzież, która zarabiała np. grając na instrumentach. Nosili kominiarki – wstydzą się, że rozpozna ich ktoś z ich środowiska, ze szkoły, ze znajomych… Brutalna rzeczywistość. Na koniec dnia zwiedziliśmy Księżycową Dolinę – niezwykłe formacje skalne z gliny i piasku – niczym krajobraz ze Star Wars.
Jesteśmy tydzień poza domem i szczerze dziś zatęskniłam (nie mowie tu o dzieciach, bo to oczywista oczywistość), po tym jak zobaczyłam wetkniętą w odpływ szczoteczkę do zębów i szare ręczniki, które pewnie za czasów świetności były białe, za łazienką! Domową polską łazienką z deszczownicą Made in China 🙂
La Paz znaczy spokój… akurat!
W nocy słychać było strzelanie, w wiadomościach donosili o kolejnych zamieszkach. Miejmy nadzieje, ze nasze mamusie tego nie oglądały… trochę by się pewnie zmartwiły…
Prowadzenie samochodu w La Paz wymaga siódmego zmysłu i wzroku kameleona. I bez urazy, ale schowajcie się wszyscy polscy kierowcy włącznie z warszawiakami (chodzi o typ prowadzenia samochodu). Z czterech pasów robi się jeden lub z jednego robią się nagle cztery, pomiędzy autami chodzą piesi, a ruchem kieruje dodatkowo policja. Auta mijają się na styki wszędzie! Na drodze nagle wyrastają stragany z jedzonkiem, a światła traktowane są poglądowo. Klakson to podstawa. Ulice to dżungla – wygra najlepszy, największy lub najsprytniejszy. Co ciekawe, do poważnych wypadków dochodzi rzadko, częściej maja miejsce tzw. kisses.
Ceny są tu dużo niższe niż w Peru. Boliwia ma bardzo bogate złoża naturalne, mimo tego w La Paz gaz jest dostarczany butlami. Plątaninę kabli widać wszędzie, wisi niczym pajęcza siec. Takiego pająka nie chciałabym spotkać… W ogóle nie chciałabym spotkać żadnego!
Z La Paz ruszyliśmy w kierunku granicy zwiedzić kompleks kultury ludu Tiwanaka (Tiahuanaco). Serce się kraje jak wszystko było bardzo zaniedbane. Eksponaty wyłożone na kawałkach styropianu, nie opisane, ułożone trochę w nieładzie. Nie sposób pominąć faktu, ze muzeum budowano przy użyciu kamieni, które tam znaleziono (maja kilka tysięcy lat). Przewodnik poinformował nas, ze zabytkowe figurki i kamienie można znaleźć w wielu ówczesnych budynkach. Sufit muzeum to jeden grzyb z dziurami. Obiekt ten należy do dziedzictwa Unesco, ale przerwano inwestowanie w niego. Tym sposobem nie prowadzi się tam prac archeologicznych, a każdorazowy deszcz powoduje napływ błota zakopując wszystko z powrotem. Unesco dało Boliwii ultimatum – jeśli nie doprowadzą tego miejsca do porządku, wycofają się. Wygląda na to, że wkrótce to nadejdzie.
Wysokość trochę dawała nam w kość, choć porzuciliśmy coce o poranku. Pozostaliśmy wierni aspirynie, która uratowała nas w Afryce.
Wysokość wysokością, ale kiedy Grzegorz zobaczył w oddali majaczącą Bramę Słońca, ruszył niczym Korzeniowski na ostatniej prostej, a mi pozostał pył i osłona tyłów.
Kompleks zwiedzała grupa dzieci. Zamiast oglądać piramidy i ryty w skale, dzieciaki przyglądały się nam z otwartymi buziami. Chyba pierwszy raz widziały gringo. Jeden z nich nawet do nas przemówił… Hables espanol? I bardzo się zdziwił, gdy usłyszał, że tak. Szczeka opadła mu jeszcze bardziej.
Zademonstrowano nam też akustyczne właściwości zwykłej dziury w skale – wystarczyło mówić przez nią szeptem, aby osoba stojąca 25 metrów dalej słyszała wszystko doskonale. Nie wspomniałam jeszcze, ze kultura ludu Tiwanaku datowana jest na VI wiek p.n.e.
Po południu udaliśmy się w kierunku granicy z Peru. Znów jesteśmy w Puno – prawie jak w domu 🙂 Jutro półmetek naszego wyjazdu – droga do Cuzco autobusem, cały dzień. Z dzisiejszych ciekawszych widoków wymienię jeden: byk z oponą na głowie. Witamy z powrotem w Peru!
Kierunek Cuzco – tam musi być cywilizacja
Puno pożegnało nas śniegiem padającym na 40 cm krawężniki. Ruszyliśmy autobusem w stronę Cuzco. Podroż była turystyczna – to znaczy po drodze było 5 przystanków na zwiedzanie. Curva peligrosa – tego było pełno! Grzegorz zaczął już mówić po hiszpańsku, mówi „gracias” nawet do mnie. Nic dziwnego, w końcu hiszpański to taki prosty język: zona znaczy strefa, archeologico – archeologiczny, museo – muzeum, curva… zakręt oczywiście 🙂
Z miejsc wartych wspomnienia zatrzymaliśmy się w Raqchi – była tam nie tylko ogromna świątynia, większa niż wszystkie, które widzieliśmy do tej pory, ale także, jak to Grzegorz nazwał: osiedle mieszkalne. Kompleks zamieszkiwało około 900 osób, więcej niż Machu Picchu.
W przypadku tego typu miejsc jednak większość teorii to tylko domysły – do czego służyły te budowle, po co były aż tak wysokie i ta tajemnica znajomości przez Inków i preinkow astronomii… budynki zwrócone zgodnie z kierunkami świata, a przesilenie letnie i zimowe dodatkowo widoczne np. dokładnie pomiędzy budynkami w centrum. Mam wrażenie, że liście coca odegrały w tych kwestiach spore znaczenie. Tak przy okazji, my też wróciliśmy do Mate de Coca i cukierków z coca, nie żebyśmy byli uzależnieni, ale lżej się oddycha. Jesteśmy w końcu na ok. 3500 m w Cuzco, którego miastem partnerskim jest… Kraków 🙂
Biegusiem!
W Peru mnóstwo budynków nie jest dokończonych, multum stali wystaje w niebo, niewprawione okna, wyglądają katastrofalnie. O tynku słyszeli tu naprawdę nieliczni. Wszystko z powodów podatkowych – płaci się od zakończonej budowy.
Ruszyliśmy dziś na objazdowa wycieczkę. Najpierw do twierdzy Długopis, Mazak albo raczej – Pisaq 🙂
Grzegorz nie jest w dobrej kondycji dziś – wziął antybiotyk, miał gorączkę. To oczywiście nie przeszkodziło mu w bieganiu po ruinach. Wycieczka była nieco dziwna – w pierwszym miejscu dano nam… uwaga! 5 minut na rozglądniecie się. Bilet kosztował ok. 130 zł, w sumie obejmował kilkanaście miejsc. 5 minut – no co zrobić z takim czasem. Nawet człowiek nie zdąży pomedytować!
Zamiast tego dwa razy zwiedziliśmy targ, na którym każdy turysta z ponad 30 z autobusu, zostawił kilkanaście soli (1 sol = 1 zł).
Zwiedziliśmy jeszcze drugą strefę archeologiczną, której nazwy nie jestem w stanie przytoczyć, nazwa zaczynała się od Ollontay….. skomplikowana jak wszystko w języku keczua.
Ostatnie miejsce, które zwiedzaliśmy znajdowało się 45 minut od Cuzco (w j. keczua Cozco). Jego nazwy absolutnie nie przytoczę, bo po pierwsze nie było go w programie, a po drugie zwiedzaliśmy po ciemku… Podobno był to jakiś pałac…
Wróciliśmy późno, Grzegorz nafaszerował się tabletkami i padł. W aptece można tu kupić antybiotyki bez recepty. Spowiadasz się tylko farmaceutce co ci jest – jak u lekarza, tylko bez badania.
Jutro zwiedzamy Cuzco i miedzy innymi Sacsayuaman (w wolnym tłumaczeniu – Sexywoman).
Kurujemy się intensywnie. Pojutrze zaczynamy trekking – 4 dni, a zaraz po nim Machu Picchu. Damy rade, skoro Tusk dał…
Mój najgorszy dzień w Peru!
Mogę to powiedzieć z całą pewnością. Grzegorz stanął na nogi po wczorajszych końskich dawkach leków. Za to ja, z tym moim altruizmem wylądowałam w pokoju hotelowym na intensywnej kuracji odnawiającej, ratującej i odświeżającej. W przełyku stado szpilek, temperatura gotowa zaparzyć herbatę, a z nosa – Niagara. Czuje się jak zbity kotlet.
Zostałam w pokoju hotelowym, niezdolna do cieszenia się jakimikolwiek zabytkami. Pobawiłam się w samo-doktora, jeśli chodzi o diagnozę i zażywam jakiś antybiotyk, aspirynę, coś na gorączkę – wszystko, żeby stanąć jutro na nogi na trekking. Oglądnęłam nawet Dr. House, ale nie mieli podobnego przypadku.
Grzegorz zwiedza zgodnie z planem Plaza de Armas, cztery strefy archeologiczne.
Dziś pakowanie, ładowanie baterii i jutro ruszamy. Poinformowali nas, ze jadą z nami konie. Jeden z nich będzie służył jako ambulance na nagłe wypadki.
Już popołudnie, a ja czuje się paskudnie. Grzegorzowi przeszło po dwóch dawkach antybiotyku. Liczę na to samo. Trzymajcie kciuki. Za dnia podczas trekkingu ma być powyżej 20 stopni. W najzimniejsza noc -5. Idziemy z dwoma Irlandkami i 4 Anglikami (płeć nieznana). Raczej nie będzie tam dostępu do sieci, ale postaram się umieścić wszystko po naszym powrocie, czyli za 5 dni. Hasta la vista!
Trekking dzień 1 – Tortury
Wczesnym rankiem spakowano nas do busa i ruszyliśmy w pełną kurzu drogę. Samochód zatrzymał się przy ostatniej toalecie. Turystów sztuk 8, razem z nami. Dwie Irlandki, trzy Brytyjki i jeden Brytyjczyk. Wszyscy w wieku 19-23, za wyjątkiem nas… przewodnik Frederik i przewodniczka Mili. Grzegorz czul się już co nieco lepiej, ja też stanęłam na nogi, ale w trasie wszystko wyszło. Człap, człap, noga za nogą. Choroba wysokościowa, kaszel, naciągało na wymioty. Peleton oddalił się, a ja nie mogłam złapać oddechu. Przerwa na lunch. Wystawiono namiot w-c, to znaczy 1×1, z dziura w ziemi i przykazaniem, ze to tylko na nr 1 czyt. siku. Pozostałe numery należy załatwiać pomiędzy skalami. Cały szlak upstrzony był końskimi bobkami. Po lunchu dostałam propozycje nie do odrzucenia – konny ambulans. Skorzystałam, choć wtedy wydawało mi się jeszcze, ze dam rade. Podejście było zabójcze, a piękny Tornado szedł jak burza. W tle cały czas widniał lodowiec, powietrze było ostre jak żyleta. Nawet oddychanie nosem, co udawało się czasem, piekło w gardło. Kolacja złożona z trzech dań przepyszna, nawiasem mówiąc, ułożyła nas do snu w krainie lodu. W nocy było -10 stopni. Pół nocy powtarzania jak mantrę – nie chce mi się siku, nie chce mi się siku… jakoś utrzymało mnie do rana. Temperatura zakonserwowała nas nieźle. Byliśmy gotowi na następne wyzwania. Prawie…
Trekking dzień 2 – Zombie
Nafaszerowaliśmy się antybiotykami, lekami przeciwgorączkowymi, wysłuchaliśmy historii o nocnej lawinie z pobliskiej góry i ruszyliśmy w drogę.
Peleton tradycyjnie odstawił nas konkretnie, a moje samopoczucie sięgnęło dna. Nogi plątały mi się jak oszalałe, Grzegorz też nie kwapił się do szybszego tempa – powiedzmy, że przeze mnie, choć sam też przecież szedł na wspomagaczach. Przewodnik zaproponował, że pójdzie z maratończykami oglądnąć jezioro górskie, a my możemy spokojnie iść do obozu. Wysokość nadal była powyżej 4000m.
Ruszyliśmy spokojnie w dół. W miarę schodzenia robiło się pomalutku cieplej i przybywało tlenu. Wszystko to odbywało się baaardzo pomału – jak łyżeczka do herbaty. Byłam bliska poddania się. Andy przerosły mnie tego dnia – w chorobie, z nawracająca gorączką zgodnie stwierdziliśmy z Grzegorzem, ze nigdy więcej w góry w takim stanie nie pójdziemy. W jakiekolwiek! Maratończycy dogonili nas jeszcze przed obozem. Przebiegli szybko pozostawiając tumany kurzu za sobą. Przewodnik przysłał po mnie Tornado, ale wzgardziłam i doszłam na lunch sama. Samopoczucie wzrosło do 4/10. Krowy pasły się nad przepaściami, a konie nie chciały ode mnie ogryzka, przyzwyczajone do suchej trawy.
Lunch zjedliśmy w towarzystwie dzikich prosiaków biegających miedzy turystami. Zaczęło się poważne schodzenie w dół. Nasze samopoczucie się polepszało. Wycieńczeni, ale w dobrych humorach dotarliśmy do drugiego obozu. Namioty chyba cudem rozłożone bez szkody dla zwierząt. Konie, koty, psy, kurczaki, biegały wkoło, chcąc nie chcąc, zostawiały duże i małe ślady swojej egzystencji. Temperatura była o niebo lepsza, a także nasze humory. Doczekaliśmy się też na toaletę i zimny prysznic. Grzegorz poszedł, ja spanikowałam.
Trekking dzień 3 – Ciągle żywi
Rano obudził nas zabójczy widok – kurczaki w niebieskich płaszczach przeciwdeszczowych. Mieliśmy niezły ubaw do momentu, kiedy nie wyjaśniono nam, że folia ma dezorientować atakujące jastrzębie. Zbliżając się nie wiedzą, czy atakują worek foliowy czy kurczaka.
Ruszyliśmy w dół. Znowu. Weszliśmy do lasu, zrobiło się gorąco i wilgotno. Zbuntowaliśmy się z Grzegorzem, jako że peleton znowu ruszył jak na rajd o złote gacie, porozmawialiśmy z przewodnikiem na temat faktu, ze nie będziemy brać udziału w wyścigu szczurów i całą uwagę skupiali na patrzeniu pod nogi. Chcemy się cieszyć widokami do jasnej anielki, w końcu jesteśmy na wakacjach… jak patrzę teraz na moje stopy to muszę sobie kilka razy powtórzyć, ze sama tego chciałam… i że to są wakacje! Widoki były jak to Grzegorz ujął – jak z Doliny Roztoki, tylko pomnożone kilkakrotnie pod katem wielkości.
Na lunch dotarliśmy do obozu w miejscowości La Playa czyli plaża. Wreszcie mamy trochę wolnego czasu. Nasze zwłoki rozłożyły się w namiocie. Grzegorz już śpi. Maratończycy biegną jeszcze nad rzekę, mimo że robili dziś konkurs na najbardziej poszkodowane stopy. Ech młodość! Zasięgu nadal tu nie ma, nie wspominając o internecie. Pożegnaliśmy już koniarzy, w tym ich szefa, który przeszedł Andy w sandałach zrobionych z opon. Iście sielska atmosfera, miedzy namiotami biegają kury, króliki, kociaki. Przeszkadza tylko rycząca peruwiańska muzyka z głośnika. Jutro ostatni dzień trekkingu i kończymy w hotelu Presidente w Aguas Calientes. Prysznic z ciepłą woda, biała pościel, wygodny materac. Tego nie potrafi docenić nikt, kto nie z własnej woli nie kąpał się przez 4 dni… To będzie myśl przewodnia na jutrzejszy dzień na szlaku.
Trekking dzień 4 – Ocaleni!
Stał się cud. Przewodnik zaproponował nam alternatywna ścieżkę do domu. Powrót samochodem, potem 3 godzinny spacer wzdłuż torów i dochodzimy do Aguas Calientes. Zgodziliśmy się bez mrugnięcia okiem. Nasze mięśnie łydek odtańczyły taniec zwycięstwa. Tylko trojka wspaniałych… albo nazwijmy ich niezniszczalnych, udała się w dalszy morderczy trekking. Pakowanie się rozpoczęło. Samochód typu bus napakowany jak wielbłąd – wewnątrz siedziała maksymalna liczba pasażerów, a na dachu… wszystkie bagaże były związane, rzekomo skrzętnie. Pokrywa bagażnika nie chciała się zamknąć, wiec też została zawiązana.
Ruszyliśmy droga tak kreta, jak wąż, w dole widać było rwącą rzekę. W dole – to znaczy 300 metrów poniżej. Cala trasa przebiegała w prawo i w lewo, skrajem przepaści. Była tak zapierająca dech w piersiach, ze nawet gadatliwe Brytyjki przestały się odzywać… do momentu, kiedy nie straciliśmy jednego plecaka z dachu. Podniósł się ogólny krzyk. Jak się potem okazało był to plecak przewodnika z wszelkimi biletami potrzebnymi do Machu Picchu. Mieliśmy niesamowite szczęście, ze nie spadł w przepaść albo do rzeki. Dojechaliśmy i po pysznym obiedzie ruszyliśmy wzdłuż torów do Aguas Calientes.
Co jakiś czas obok przejeżdżał żelazny koń rycząc jak oszalały. Chwilowo traciliśmy słuch, a potem ruszaliśmy dalej.
Dosyć wolno szło nam to przemierzanie terenu. Późnym popołudniem wreszcie dotarliśmy. Gorący prysznic, gorący prysznic, gorący prysznic! Nie było zbyt wiele czasu na rozczulanie się nad sobą, trzeba było szybko spać, bo jutro perełka, czyli tzw. Stara Góra.
Machu Picchuuu!!!
Ruszyliśmy z grupa turystów, autobusem na szczyt góry. Kontrola biletów, paszportowa i legalnie wchodzimy. Pierwsze wrażenie Grzegorza: nareszcie! Moje: zapierające, ale nie do końca. Nie poczułam nic tajemniczego, nic z mistycyzmu. Żadna magiczna siła nie wciągnęła mnie do środka.
Ruszyliśmy na Wayna Picchu. Podejście było całkiem strome, wręcz jak po drabinie.
Po godzinie byliśmy na szczycie i mogliśmy oglądać Machu Picchu z góry. Na szczycie znajdowały się zabudowania. I cały czas przewijało się to pytanie: jak oni to zbudowali? W międzyczasie 16-letnia dziewczyna spadła z Wayna Picchu. Nie wiemy co się dokładnie stało. Schodząc spotkaliśmy kobietę, która oddawała się hiperwentylacji. Sapała jak parowóz. My pewnie wychodząc brzmieliśmy podobnie, choć po trekkingu to była pestka. Budowa miasta Machu Picchu zajęła około 100 lat, a opuszczono go nagle uciekając przed Hiszpanami. Właściwie nie jest ono dokończone. Kilka konstrukcyjnych pomyłek jest dowodem na to, że to miasto budowali ludzie. Trudno było liczyć na chwile spokoju w tym miejscu przepełnionym przez turystów. Za to było zabawnie. Jeden gość spacerował z własną nogawka na głowie, a drugi miał czapkę w kształcie ćwiartki bloku żółtego sera.
Zwiedzanie przypominało bardziej bieg przełajowy przez prawdopodobnie świątynie, prawdopodobnie budynki mieszkalne, prawdopodobnie place. Inkowie nie znali pisma, stąd wszystkiego można się tylko domyślać, do czego co służyło.
Po lunchu pożegnaliśmy się z przewodnikami i ruszyliśmy na dworzec kolejowy. Pierwszy raz w całym Peru spotkała nas niemiła organizacyjna niespodzianka, która w efekcie i tak wyszła nam na dobre. Okazało się, ze mamy numery miejsc w pociągu, które nie istnieją. W związku z czym przeniesiono nas do wagonu specjalnej troski. Co tam się działo… Zaczynając od tego, że siedzieliśmy w miękkich fotelach, przy drewnianych stolikach, częstowano nas obiadem, winem, przystawkami i deserem, kończąc na tym, iż kolorowa puma tańczyła miedzy siedzeniami. Jakby tego było mało, finalnie odbył się pokaz mody rzeczy z alpaki i wikunii. Wagon był w klasycznym stylu, wiek XIX. W tle przygrywała peruwiańska muzyka, a za oknem pomykała rzeka Urubamba. Dotarliśmy do celu – Cuzco. Jutro lot do Limy i stamtąd do Iquitos – siedliska komarów 🙂 Liczę na to, że wreszcie pierwszy raz założę krótkie spodenki, podczas tych wakacji…
Na walizkach
Od rana pakowanie. Wiecie jak ciężko jest odróżnić brudne ubrania od czystych?! Po zapachu? Ryzykowne! Po sposobie złożenia? Wszystkie są już wyzwijane! Patrzysz wiec pod światło, jeśli plamy nie rzucają się w oczy, a zapach cię nie zabił – to znaczy, ze ciuch nadaje się do ponownego lub pierwszego wykorzystania… Zatem spakowaliśmy się używając metod segregacyjnych najwyższej klasy i ruszyliśmy na lotnisko. Kierunek Lima. Pomyśleć, że taka sama podróż, ale autobusem trwałaby 22 godziny. Lot trwał nieco ponad godzinę. Odbiór bagaży i kolejny lot – Iquitos. Znowu czekamy, choć połączenie nie najgorsze. Jakiś nastolatek zerka na pisany przeze mnie tekst. Mogłabym napisać teraz coś o nim i tak by nic nie wiedział… chociaż… na bramkach Pan z obsługi lotniska powiedział nam Dziękuje 🙂 Zażyliśmy dziś rano Malarone. Podobno powoduje zaburzenia snu, a oprócz tego kilka innych skutków ubocznych – rozpisanych na kartce A4. Na razie na zmianę kursujemy zwiedzając lotniskowe Restrooms. Szczerze mówiąc mogłabym już lecieć do domu. Te wakacje bardzo mnie już zmęczyły. Obydwoje kaszlemy jak gruźlicy, ale nie zatrzymują nas na bramkach 🙂 Wstrzymujemy oddech i przechodzimy. Iquitos – miasto wyspa, okrążone rzekami, ok. 400 tys. mieszkańców.
I kiedy właśnie to tu spotykamy to, czego mniej więcej oczekiwaliśmy po Peru – hostel z żółtym i wymiętym prześcieradłem, szare poduszki, linoleum na podłodze, zepsuty tv, bardzo żałuję, że mam siłę zauważyć to wszystko. Wielu z was pewnie pamięta akademiki z lat 70-tych. Taki klimat tu panuje. Na recepcji zaproponowano, żebym zrobiła sobie herbatę. Super, do momentu, kiedy nie otworzyłam cukru, a tam maleńkie biedne ciemne robaczki rozpierzchły się na wszystkie strony. Powinno mnie to wszystko cieszyć, przecież z takim wyobrażeniem Peru przyjechaliśmy! Niestety przez 2 tygodnie łamano ten stereotyp. Teraz ze strachem przykrywam się żółtą poszwą i próbuje zasnąć.
W lesie deszczowym… leje
Obudziliśmy się bez uszczerbku na zdrowiu. Śniadanko, jak w domu, przygotowała nam peruwiańska ciocia. Leje deszcz, mimo, ze to pora sucha. Zabrano nas na łódź i witamy w innym świecie.
Wyobrazicie sobie Zalew Solinski… ale nie, chwila, to nie żaden zalew, tylko rzeka – Amazonka. Ma zawsze kolor brunatny, bo jest w stałym ruchu. Dotarliśmy na miejsce.
Wydawało się, ze lodge jest w samej dżungli. Bajeczne miejsce. Wszystko żyje. W obliczu tego, że nie znoszę owadów – to nie jest dobra wiadomość.
Do dzieła – w planie mamy kilka wycieczek. Najpierw popłynęliśmy oglądnąć lokalną społeczność. Indianie nosili spódnice po łydki i długie peruki z liści palmy – ale tylko mężczyźni. Kobiety miały przysłonięte biusty i nosiły bawełniane czerwone spódnice przed kolano. Jak się później okazało przyjęto nas w specjalnie do tego przeznaczonym miejscu, a wioska znajduje się nieco dalej. Takie chronienie swojej prywatności bardzo nam się spodobało.
Grzegorz próbował swoich sił w strzelaniu z gigantycznej dmuchawki, a ja zostałam zaproszona do lokalnego tańca z bębenkami.
Po lunchu kolejny punkt programu: poszliśmy zwiedzić okoliczna wioskę. Poczęstowano nas sokiem wyciśniętym z bambusa – był przepyszny! Potem udaliśmy się do szamana. Trochę nawiedzony facet smarował się wywarem z cebuli i innymi olejkami. Potem długo machał liśćmi nad jedną babką i nastąpiło oczyszczenie atmosfery. Poczęstował nas alkoholem o dziwnym zapachu – 7 różnych kor drzew. Podobno pomaga na depresje. Wiele stosowanych rzeczy to zioła, naturalne składniki, które doraźnie na pewno mają pozytywne działanie na wiele spraw.
W Lodge nie ma prądu, ani zasięgu. Generator włączają na 2h rano i 2h wieczór. Czas płynie wolniej. Na wyposażeniu lodge jest jaguar- kot, który dokładnie wie, kiedy jest pora obiadowa i kolacji. Domki w lodgy są na palach.
Nie zarobiłabym tu ani grosza – zamiast okien, zielone geste siatki są zawieszone dookoła. Można się trochę czuć jak w zoo, tylko z drugiej strony. Człowiek zaczyna odczuwać coś w rodzaju pierwotnego strachu i wydaje mu się, ze zielona siatka wielce go oddziela od świata zewnętrznego.
Po kolacji udaliśmy się na nocny spacer po dżungli. Czołówki kompletnie nie miały zastosowania. Owady latały jak szalone, strach było się odzywać. W ogóle był strach. Masakryczna obawa przed wszystkim. Oglądaliśmy stada mrówek hodujących pod ziemia grzyby, którymi się potem żywią; szarą żabkę, obrzydliwego karalucha. Pod stopami wszystko się przesuwało. Kiedy nasz przewodnik patykiem zaczął grzebać w norce; zobaczyliśmy 3 lub 4 lub więcej łapek… tarantuli… na co Szwajcar, który był z nami rzucił: „A za nami stoi mamusia tej nieśmiałej tarantuli”, ciarki przebiegły po plecach… mam nadzieje, że to ciarki. Po takiej wycieczce wszystko Cię swędzi! Cała noc paliła się lampa naftowa, bo bałam się całkowitych ciemności i amazońskiej ciszy. Pierwotny człowiek we mnie umarł kilka tysięcy lat temu. Teraz jestem mieszczuchem!
Dżungla – c.d.
Pocieszające było to, że nasz przewodnik Johnny nie spotkał do tej pory pumy. O pomniejsze zwierzęta woleliśmy nie pytać. Nieodzowne gumiaki stały do wypożyczenia dla turystów. Moda – lato 2012. Rankiem udaliśmy się do rezerwatu zwierząt, które ratuje się z różnych opresji, a potem one same odchodzą, bo nie ma tam żadnych ogrodzeń.
Małpy skakały po drzewach i po naszych głowach; był też piękny tukan, żółw błotny i niewielki 3 metrowy wąż – anakonda…
Anakonda pokazała wszystkim co o tym myśli i narobiła na oczach wszystkich…
Następnie pojechaliśmy na ryby. Nie wiedziałam, ze łowienie może być tak fascynujące, choć ja nie złowiłam nic. Grzegorz za to, po tym jak kilkakrotnie nakarmił ryby przynętą 🙂 złowił Catfish i piranie. Większość złowiła niewielkie piranie (jest ich ponad 20 rodzajów). Wśród okrzyków wielkich ar, zjedliśmy lunch i wracamy do rzeczywistości bardziej przyziemnej. Na do widzenia w drodze pożegnały nas rzeczne delfiny! To było niesamowite – były różowe. Polecieliśmy do Limy. Ostatni nocleg!
Powrót do rzeczywistości
W dżungli też się nie wygrzałam. Co chwile padał deszcz i wiał silny wiatr. Przez kilka zaledwie godzin można było odczuć gorąc i wilgotność 94% – typowa dla dżungli amazońskiej. I tyle – znowu musiałam wskoczyć w spodnie, żeby jeszcze bardziej nie zmarznąć.
Wyspaliśmy się porządnie w cywilizowanym świecie zwanym Lima i pojechaliśmy zwiedzić muzeum archeologiczne. Na pożegnanie z Peru zjedliśmy obiad w restauracji Nautica. Tej samej, którą oglądaliśmy pierwszego dnia w Limie. Ceny były tam obłędne. Nasze humory też, kasowano nas za wszystko, za wodę, chleb. Siedzieliśmy tam w przybrudzonych już nieco ubraniach, sportowym obuwiu i zastanawialiśmy się jak Grzegorz wyciągnie z woreczka na szyi kartę kredytowa. Na koniec zniknęła czapka Grzegorza. Tradycji stało się zadość. Nie znaleźli jej panowie z kijkami w kręgosłupach i słuchawkami a’la super agenci w uszach. Naszą wycieczkę przypieczętowaliśmy super obiadem. Teraz pozostaje mi spłacenie karty kredytowej.
Cieszymy się, że jesteśmy już w naszym pookładanym europejskim świecie. Mamy nadzieje, ze bawiliście się choć trochę tak dobrze jak my. Bezcenne wrażenia po wycieczce pozostaną długo z nami.
Życzymy Wam wszystkim spełniania marzeń. Pozdrawiamy z lotniska w Amsterdamie.
Asica i Grzegorz
P.S. Zdjęcia
Dla zainteresowanych – zdjęcia będą umieszczone na blogu wkrótce – myślę, że do tygodnia. Musimy tylko przebrnąć przez te prawie 5000 sztuk, które zrobiliśmy i wybrać z 20 najlepszych… pestka 🙁
Ciężka sprawa
Wybieram, próbuje dorzucać, ale temat jest cięższy niż myślałam. Ponownie proszę o cierpliwość. Zaglądnijcie tak za tydzień… 🙂 Będzie dobrze 🙂 Asica
Tydzień przerwy
Drodzy czytelnicy 🙂 (fajnie to brzmi) W miarę możliwości dorzucam zdjęcia – jestem przy trekkingu. Teraz będę miała przerwę – tydzień z dziećmi. Mam nadzieję, że nie osiwieję, a Grzegorz nie straci reszty włosów 🙂 A tak na serio – to poświęcamy się im teraz maksymalnie dziękując, że babcie przeżyły 3 tygodnie bez wizyt u lekarzy lub co gorsza w szpitalu. Zatem – żegnaj świecie dorosłych, witaj świecie dzieci 🙂 Ciąg dalszy wrzucania zdjęć – za tydzień.
To już jest koniec…
Ladies and Gentlemen, Panie i Panowie… Oficjalnie ogłaszam, iż blog „Costa, sierra i selva – czyt. Peru” uważam za zakończony 🙂 Pozostaje tylko czekać na intratne propozycje z wydawnictw podróżniczych 🙂 A w głowie już się kołacze nowy pomysł na blog… bardziej przyziemny… zaglądajcie, zapraszam. Pozdrawiam, Asica
Aktualizacja 🙂 Więcej zdjęć znajduje się w galerii.