Plan tradycyjnie ambitny do bólu – dosłownie i w przenośni. To będzie nasz najdłuższy trekking. Trzymajcie kciuki! Plan zostawiamy dzieciom – po raz ostatni. Następnym razem jadą z nami 🙂
Dzień 1,2,3 Wielka podróż
5:30 ruszyliśmy z Nowego Sącza w zestawie: Ja (Asica), Grzegorz, Beata i Magda. Marcin dołączył do nas na lotnisku w Warszawie, a Jarek poleciał trasą alternatywną i jak się okazało bardzo dobrze wyszedł na niemieckiej precyzji działania tamtejszego lotniska.
Mimo wypadku na ekspresówce spokojnie zdążyliśmy na Okęcie. Wszystko zgodnie z planem… do czasu. Pierwszy lot do Helsinek, stamtąd do Delhi i dalej do Kathmandu.
Dotarliśmy do Helsinek, po czym planowany samolot na 20:15 – 5 godzin później został odwołany. Zdarzyło się to nam po raz pierwszy i znacznie skomplikowało nasze plany… Stanęliśmy w niebotycznej kolejce do nowych biletów – inni stanęli w kolejce do zorganizowanego hotelu w Helsinkach. Dla naszej „5” udało się znaleźć nowy lot do Delhi – tym razem przez MOSKWĘ 🙂 A to niespodzianka… Tymczasem Pani z obsługi nazwała Marcina Mr ALCOHOL, z racji tego, że dobrze się na bezcłówce zaopatrzył…
Czuliśmy się jak Tom Hanks w filmie „Terminal” włócząc się po pustym lotnisku w środku nocy, w takiej porze, w której nawet Burger King jest zamknięty, a z kątów dochodzi tylko chrapanie. Przedrzemaliśmy z przerwami do czasu odlotu samolotu w godzinach porannych przyjmując wszystkie możliwe pozycje. Kilka razy padły oświadczenia – nigdy więcej spania na lotnisku… no cóż – życie zweryfikuje.
Przy okazji zaczęliśmy wdrażać szwedzką filozofię w sam raz, tzn. ani za dużo ani za mało (nazwy nie wspomnę) i staraliśmy się czerpać z niej co się da 🙂
Do Moskwy dolecieliśmy o czasie i znowu czekanie na samolot: Moskwa – Delhi. W zbliżającej się godzinie – ponowna informacja o opóźnieniu…. pomału przechodzimy w fazę braku wiary… 🙂 Ale nie poddajemy się – brniemy dalej. Po godzinnym opóźnieniu – usadowiliśmy się w dość dużym samolocie Aeroflotu i kontynuowaliśmy podróż powietrzną przez ponad 5 godzin.
Wreszcie Delhi. Tu przywitało nas ciepełko i konieczność zakupienia nowych biletów do Nepalu. Udało się to, ale dopiero na lot na 10:30, zatem założenie – już nigdy nie będę spać na lotnisku, poszło……. Kolejne pół nocy przedrzemaliśmy przybierając najbardziej dziwne pozycje na krzesłach. Na szczęście lot był punktualny. Została tylko papierologia związana z wizami, kilka długich jak tasiemiec kolejek i oto jesteśmy w Kathmandu po 2,5 dnia podróży….
Czekał na nas kierowca i nasz przewodnik z kartką w rękach: Grzegorz & Team 🙂
Zabrali nas w 30 stopniowym upale do centrum. Wydawało się nam, że jesteśmy świetnymi kierowcami… dopóki nie zobaczyliśmy co nasz majstersztyk – kierowca wyprawia na uliczkach w ruchu lewostronnym… choć nie zawsze trzymał się tej strony, w plątaninie pieszych, skuterów, motorów i wielkich autobusów. Najniebezpieczniejsze miejsce w samochodzie – obok kierowcy, zajął nasz przewodnik, nikt inny nie miał odwagi…
Do całej tej sytuacji trzeba dodać, że w powietrzu lata mnóstwo kurzu, a o normach dotyczących ograniczenia spalin raczej tu nie słyszeli. Jarek stwierdził, że po takich wakacjach trzeba się będzie udać w Polsce na poratowanie zdrowia, a zwłaszcza układu oddechowego np. do Ciechocinka :).
Szybki przepakunek w hotelu. Na prysznic niestety nie było czasu i jedziemy do punktu wg planu – między 1 a 2 dniem na naszym trekkingu. Musimy nadrobić 24h.
Funkcjonujemy nieco jak zombie – przysypiamy gdzie bądź i o każdym czasie. Kierowca wiezie nas najpierw przez miasto – jednym słowem „masakra”, następnie przez dziurawą drogę, gdzie wyprzedzanie na 3 i to wśród autobusów to normalka. Dowiadujemy się, że to jest autostrada… Faktycznie co jakiś czas pojawiają się Miejsca Obsługi Podróżnych z kawą i jedzeniem. Trafiliśmy na 3 dniowe święto religii hinduistycznej – wszędzie palą świece, sypią płatki kwiatów, malują małe stopy prowadzące do domu. Na budynkach wieszają kolorowe lampki tworząc nastrój Las Vegas 🙂 Happy Diwali! Więcej o Diwali.
Dojeżdżamy, na zewnątrz hotelu impreza tańce, śpiewy i oklaski 🙂 Podoba się nam ta atmosfera.
Padamy po dobrej kolacji – cholernie ostrej mieszance w postaci sosu, do tego ryż i kurczak z przeszkodami (kości) i pyszne warzywa. Zabijam jeszcze niezwykle zwinnego karalucha i idziemy spać do wątpliwie czystego łóżka z kołdrą w misie. Lepsze to niż spanie na lotnisku… i ciepły prysznic rekompensuje wiele 🙂
Jutro nowy dzień 🙂
Dzień 4 – Wytrzepani na maksa
Podczas śniadania Marcin nie chciał jeść zbyt wiele stwierdzając, że chyba będzie mu się lepiej szło, na co Beata rozbrajająco odpowiedziała – Szło by Ci się fatalnie, bo jak spadną ci spodnie do kostek to jak pójdziesz? 🙂
Zjedliśmy bardzo intensywne śniadanie i udaliśmy się na zewnątrz do samochodów terenowych. Szybko okazało się, że jedziemy jednym samochodem. Z przodu jechał oczywiście kierowca – młody człowiek prowadzący jedną ręką i Marcin, który dla większej swobody miejsca jechał bez jednej warstwy ubrań – podobno bez bielizny, ale pewni nie jesteśmy (poprawka – Beata potwierdza, że widziała jak coś chował); Jarek siedział też z przodu z drążkiem zmiany biegów między nogami. Problem pojawiał się przy zmianie z 1 na 2, ale nie zdarzało się to zbyt często. Dziewczyny i Grzegorz usiadły z tyłu na kanapie, gdzie na zmianę jedna siedziała z półdupkiem w powietrzu. W drodze obijaliśmy się wszystkim co się dało – głowami, szczękami, nosami.
Średnia prędkość wynosiła 5km/h. W drodze zrobiono nam bramę w stylu sceny z filmu: „Chłopaki nie płaczą” – Mieszka tu jakiś cwaniak? … – To wyskocz z piątaka! Na środku stał wielki głośnik, wybiegły dzieci i zaczęły śpiewać. Jak dostali myto – przesunęli się.
Piękni ludzie, śliczne dzieci, które bardzo cieszyły się z otrzymywanych odblasków i nic dziwnego. Drogi są wąskie, dziurawe, ekspozycja świetna, w dole rwąca rzeka. Mijaliśmy wiele wiosek-miasteczek, z biegającymi kurami, krowami i mułami. Droga pięła się w górę i w dół, wymijanie to był majstersztyk – czasem kierowca składał lusterka. Z biegiem trasy przybywało na drodze turystów zakrywających chustami usta i nosy z powodu wszędobylskiego kurzu. Przejeżdżaliśmy również wielokrotnie przez bród, czasem dość rwący. Ludzie są mili. Szybko przyswoili europejski poziom cenowy, który ogólnie rośnie wraz z wysokością.
Po wykańczającej jeździe, podczas której najbardziej bolały nas ręce od trzymania się, dotarliśmy do miasteczka, gdzie zjedliśmy pyszne „momo” – tutejsze pierożki – suuuper pożywne. Są opcje wegetariańskie, z mięsem, mieszane etc. Wszystkie sosy są bardzo ostre… przynajmniej dla mnie. Grzegorzowi bardzo podchodzi to co tu je, ciągle podjada mi te sosy… jakoś nie mam nic przeciwko.
Naszym przewodnikiem jest sympatyczny Podom. Wcześniej był tragarzem, teraz awansował. Pracuje od 13 lat w firmie, którą wynajęliśmy. Mamy trzech porterów o imionach – niech wam się kojarzą jak chcecie: Łongtu, Sukbir i Romis. Niosą dla nas po około 30kg. Są bardzo sympatyczni i mało odporni na alkohol. Marcin częstował ich pyszną malinówką. Bardzo sympatycznie rozmawialiśmy o różnicach pomiędzy naszymi krajami, czego miłą konkluzją były słowa Podom’a – „No chicken – no eggs”.
W Himalajach łatwo stracić przytomność – nawet biorąc prysznic. W wyższych partiach jest mniej tlenu i jeśli zamkniesz się w łazience i użyjesz ciepłej wody, tlenu jest jeszcze mniej. Sporo osób wtedy mdleje. Może dlatego Marcin nie załapał się dziś na ciepłą wodę.
W Nepalu mamy rok 2074 rok. Musimy doczytać dlaczego i od czego się to zaczęło. Rok „0” jest to moment, kiedy Nepal pojawił się jako niezależne królestwo, ale powinniśmy w tej sprawie się doedukować. Jedno jest pewne – jesteśmy w przyszłości i do tego roku świat się nie skończył 🙂
Dzień 5 – Pełny trekking
Dziś zaczęliśmy wcześnie – po śniadaniu około 7:30 ruszyliśmy. Zaplanowaliśmy nadrobienie straconego dnia w podróży. Szlak biegł głównie drogą, co jakiś czas wyłaniał się szczyt Annapurna II i masyw Manaslu. Annapurna składa się z sześciu głównych wierzchołków. Najwyższy – Annapurna I o wysokości 8091 m n.p.m. Ten dzień minął pod hasłem intensywnego marszu z przerwą na obiad z malowniczym widokiem. Szliśmy wzdłuż rwącej rzeki, przekraczając huśtające się mostki. Zemsta „yeti” dopadła mnie i Marcina (częste wizyty w w-c… zbyt częste), więc dziś ze skurczem żołądka przeszłam większość drogi popijając odgazowaną colę. Udało się jakoś ustabilizować sytuację. Teraz już wiem, że zawsze trzeba jeść czosnek albo coś bardzo ostrego, a przede wszystkim nie pić na pusty żołądek wody z miodem, którą nazywają „herbata z miodem”.
Dwie osoby z naszej grupy mało dziś nie zginęły, kiedy urwała się skarpa i zaczęły spadać w dół. Na szczęście Marcin rzucił linę i wszystkich wyciągnął. A tak na poważnie – przeszliśmy dziś 35km w 10 godzin. Bohaterowie! Dla niektórych to dzienny rekord życiowy. Doszliśmy już po ciemku do Pisang (ok. 3200 m) przez Chame. Przywitało nas stado pędzących byków. Krowy tu nie muczą – one ryczą jakby je obdzierać ze skóry. Podom mówił, że to słychać Yeti 🙂
Zjedliśmy pyszną kolację – porcje są gigantyczne, od jutra będziemy się nimi dzielić. Prysznic stanowił niezłe doświadczenie, z próbą regulacji piecyka na gaz i zamknięciem drzwi na drewnianą deskę – jak ryglowanie w średniowieczu. Poza tym gorąca woda to pojęcie względne. Jutro znowu zaczynamy wcześniej, więc jak grzeczne dzieci leżymy w śpiworkach już o 20:30. Na zewnątrz około 10 stopni. Pościeli tu nie zmieniają, tylko wietrzą. Za oknami grają nam nieco kocią muzykę, czasem czujemy się jak na adoracji 🙂 Przewodnicy tańczą i śmieją się. Niektórzy chodzą w gołych stopach w klapkach. W następnej kolejności urządzili sobie coś w rodzaju karaoke z podkładem profesjonalnym i co jakiś czas piszczącym nagłośnieniem.
Przy kolacji ludzie z Niemiec podzielili się spostrzeżeniem, że internet tu jest lepszy niż u nich w kraju. Faktycznie wiele jest miejsc, gdzie stałe pytanie o hasło do Wi-Fi nie pozostaje bez odpowiedzi. Gorzej z zasięgiem telefonii komórkowej.
Pokoje zamykane są na skoble wraz z kłódką. Od środka z reguły można znaleźć przekręcane drewienko nie pozwalające otworzyć się drzwiom. Na szczęście w pokojach wreszcie pojawiły się okna i szyby generalnie.
Jutro ruszamy na wysokość 3450 m n.p.m. do Manang. Musimy tylko pamiętać, żeby iść „poli – poli” czyli wolno łapiąc aklimatyzację. Jutro tylko 5 godzin marszu, więc liczymy na reset sił po dzisiejszym maratonie.
Dzień 6 – Powrót spacerkiem do planu
Po wczorajszym napiętym planie dziś tylko 5 godzin marszu do miejscowości Manang. Rano zbieraliśmy się jak kukułki za morze. Wstaliśmy pierwsi, a wyszliśmy prawie ostatni. Nie było pośpiechu. Ścieżka nie była trudna, biegła wzdłuż drogi. Każdy przejeżdżający samochód terenowy czy motocykl wzbijały tumany kurzu pilnując, abyśmy nie nawdychali się zbytnio świeżego powietrza. Wszyscy mamy ten sam kolor butów.
Podom ostrzegał nas przed serem z jaka – ponieważ jak to rodzaj męski, więc z czego to robią..? Nak to rodzaj żeński. Powiedział też, że urodził mu się drugi syn, który ma 7 dni i nie widział go na własne oczy – widocznie i w Nepalu są pracoholicy.
Dzisiejsza wysokość docelowa 3540m n.p.m. Lekko daje nam się we znaki podczas nawet najprostszych podejść.
Ostrzeżenia o AMS – Acute Mountain Sickness (choroba wysokościowa) pojawiają się w wielu miejscach. Typowe objawy to: brak apetytu, ból głowy, płytki oddech, potrzeba dłuższego snu i skołowanie. A z cięższych: wymioty, zawroty głowy, obrzęk mózgu i płuc. Lekarstwem na tą chorobę jest albo zostać na danym poziomie i poczekać aż symptomy miną lub: DESCENT, DESCENT, DESCENT – zejdź szybko w dół.
Wieczorem Jarek i Marcin skoczyli na Everest – aklimatyzacyjnie.
W Manang zostajemy na dwie noce. Dookoła mamy piękne widoki na różne ośmiotysięczniki. Wieczorami jest już zimno.
Jutrzejszy dzień mamy dosyć spokojny – aklimatyzacyjny.
Dzień 7 – Aklimatyzacja
Wczoraj zasypialiśmy przy akompaniamencie ryczących byków/jaków – czy co to jest. Dźwięk przypomina ryk rozwścieczonego pierwotnego demona.
Wracając jeszcze do Kathmandu – jest tam wiele sklepów z profesjonalną odzieżą turystyczną i wyposażeniem. Można na przykład kupić wszystkie popularne marki, w tym The North Fake 🙂
Grzegorz nazywa cały czas Marcina – „Mariusz” – czyżby to objawy choroby wysokościowej…
Dzisiejszy dzień upłynął bardzo przyjemnie i słonecznie. Wyszliśmy na pobliski pagórek o wysokości 3860m n.p.m. celem aklimatyzacji. Powolnym tempem przeszliśmy obok polodowcowego jeziora Gangapurna, restauracji z serem z jaka i z naka, z przepięknym widokiem i powiewającymi kolorowymi flagami. Dotarliśmy do docelowej wysokości. Kilka pamiątkowych zdjęć podczas szargania nas wiatrem i wracamy do wioski.
Nie wolno nam spać w ciągu dnia, bo to źle wpływa na aklimatyzację. Po lunchu poszliśmy zobaczyć klasztor z 1100 roku (po nepalsku klasztor to Gompa). Po ściągnięciu butów weszliśmy do środka i obejrzeliśmy sejfy na datki, posągi buddy, zwoje i pisma buddyjskie. W tym miejscu przebywał Dalajlama, a przynajmniej tak wynikało ze zdjęcia. Powyżej budowano nową świątynię, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć jak budowlańcy tworzą rusztowanie i jak wyglądają niepomalowane posągi ichniejszych bogów. Przechodząc przez próg Grzegorz mało nie upuścił aparatu fotograficznego i wymsknęło mu się: Jezus… kiepski czas i miejsce na takie przywołania. Przy wyjściu Magda i Grzegorz zostali poczęstowani cukierkami. Grzegorz dostał cukierek z Londynu od opiekuna klasztoru. Niektórzy twierdzą, że cukierki są dopalaczami i wspomagają bieganie po górach i że zażywanie ich jest niesprawiedliwe z punktu widzenia innych uczestników wyprawy, którzy ich nie dostali.
Kilka wskazówek:
- No-Spa jest bardzo skuteczna również na tej wysokości.
- Nie jedz nigdy jajka z lokalnym jabłkiem i nie popijaj tego zimną wodą.
- Herbata z miodem, imbirem i cytryną jest baaaardzo dobra.
- Kijki trekkingowe w górach przydają się do różnych celów (poniżej szczegóły).
- Jadąc na ten szlak weź maskę przeciwpyłową i wodę morską do nosa.
Marcin dokonał renowacji stolarki otworowej (okien) poprzez zatkanie dziury w ramie chusteczką higieniczną. Polak potrafi. Nepalczycy na pewno zaoszczędzą na ogrzewaniu dzięki temu, choć i tak siedzą oni w środku w czapkach i puchowych kurtkach. My podziwiamy około 8 tysiączniki przez dosyć brudne szyby czekając na kolację i szukając internetu.
Znowu Marcin prosił o wpis w jego sprawie – twierdzi, że jest z nim już źle przez wysokość, bo wcześniej dzielił się malinówką, a teraz wciska wszystkim czosnek. (przyp. czosnek działa odkażająco, ale również wspomaga aklimatyzację na wysokości). Jeśli już jesteśmy przy temacie Marcina – rozmiar złożonego śpiwora Marcina przysłania nam ośmiotysięczniki podczas marszu. Uprzejmi donoszą, że ma tak dużo leków, że w Kathmandu otworzy stoisko medyczne. Niestety wśród tych lekarstw nie ma kropli do nosa – widocznie zbyt podstawowy był to medykament.
Marcin kupił kijki, bo podobno są potrzebne w góry. Wreszcie wiemy skąd wzięło się określenie korzystania z toalety na narciarza. Kijki bardzo się przydają do tego celu.
Każdy szlak upstrzony jest wieloma przeszkodami, którego twórcami są: krowy, kozy, jaki i naki. Oprócz trudności w oddychaniu, trzeba się jeszcze pilnować, żeby do wszędobylskiego kurzu na butach (i nie tylko) nie dołożyć od spodu jakiejś śmierdzącej niespodzianki.
Standard pokoi, które dostajemy w miejscach noclegowych jest każdy – inny. Gdybyśmy połączyli wszystkie pokoje w jeden – otrzymalibyśmy idealne rozwiązanie. Na przykład teraz w Manang w jednym pokoju jest muszla klozetowa, ale nie ma na niej deski, brak też umywalki i prysznica. W innym jest prysznic, umywalka, lustro, kontakt, ale za to toaleta jest w postaci dziury w podłodze. W kolejnym jest prysznic, ale nie ma umywalki, jest gniazdko, ale nie działa… W naszej obecnej toalecie mamy widok na miejsce, gdzie siedzą przewodnicy i 2 cm wody obok muszli… mamy nadzieję, że to woda.
Łazienka to w ogóle inna historia. Do dziś mamy w miarę ciepłą wodę, ale żeby ją włączyć… W niektórych pomieszczeniach jest 6 kurków i musisz znać odpowiednią sekwencję odkręcania, żeby z właściwego otworu poleciała trochę ciepła woda zamiast np. wybuchu bojlera.
Jutrzejszy dzień zapowiada się intensywniej. Przewidywany czas trekkingu 5 godzin – 500 metrów w górę do miejscowości Yak Kharka czyli w tłumaczeniu „pastwisko jaków”. Dotrzemy do prawie 4000 metrów. Będziemy też uciekać przed spodziewanym deszczem.
Dzień 8 – Przełomy, przełomy…
Dziś w nocy znowu ryczały dzikie zwierzęta. Pierwszy raz ujadały psy. Ktoś postawił za naszym oknem byka i prawdopodobnie pociągał go cyklicznie za ogon, a ten ryczał jak wściekły.
Kolejny piękny dzień! Słońce oświetlało nam plecy kiedy wychodziliśmy na szlak. Pierwszy przystanek to Tea House na wysokości 3990m n.p.m. Zjedliśmy tam pyszne domowe muffinki z pieprzem timur – o smaku grapefruit’a i tradycyjnie napiliśmy się herbaty z miodem, cytryną i imbirem.
W Nepalu wszyscy śmiecą na potęgę. Mieszkańcy wyrzucają plastikowe butelki w krzaki, nawet zaraz obok szlaku. Plastikowe butelki są używane również jako kranik do naturalnego ujścia źródełka.
Najlepsze widoki są z nepalskich toalet. Oprócz widoków w zestawie jest również klimatyzacja, naturalne wietrzenie i suszenie w jednym 🙂 Dziury w oknach i w ścianach gwarantują stały dopływ świeżego powietrza.
Po przybyciu do guest house’a okazało się, że piecyk gazowy jest zepsuty, a mieszkamy w pokojach 3 osobowych, co nie jest takim złym rozwiązaniem zważywszy na to, że dziś w nocy będzie dosyć zimno. Zaoferowano nam alternatywny prysznic z wiadra i konewki. Nie byliśmy optymistycznie nastawieni do takiego rozwiązania, ale czekała nas super niespodzianka. Woda była najgorętsza ze wszystkich pryszniców w trakcie tego trekkingu. Cudownie!
Po południem udaliśmy się testować nasze możliwości w wyższe partie. Dotarliśmy do wysokości ok. 4200 m n.p.m., gdzie nasz wzrok przykuł wg Jarka sęp, wg nas orzeł (nie wiemy czy Jarek interesuje się ornitologią, ale mamy duże wątpliwości co do jego specjalizacji w dziedzinie ptaków). Orzeł potowarzyszył nam w drodze przez dolinę i chyba nie zakwalifikował nas na szybką przekąskę. Odfrunął, pozostawiając nas nietkniętymi i z efektem „wow” na twarzy.
Wiadomość dla wszystkich mam: apetyty nam dopisują i wszyscy czujemy się dobrze.
Najpopularniejsze danie dla chodziarzy to Dal Bhat – składa się z ryżu, miseczki zupy z ciecierzycy, warzyw kiszonych na ostro i sosu – oczywiście ostrego. Można brać dokładki bez ograniczeń. Bardzo nam podeszły również „momo”, których mnogości jest tyle, co rodzajów pierogów, włącznie ze smażonymi na głębokim oleju. Pychotka!
Teraz grzejemy się przy kozach i żywym ogniu. Magda słusznie zwróciła uwagę na to, że połowa osób tu kaszle, więc ona czuje się jak między swoimi. Jutro czeka nas wyjście na wysokość 4600 m n.p.m. i ostatni nocleg przed atakiem szczytowym, który zaczniemy prawdopodobnie o 3 w nocy.
Kilka kulturalnych wskazówek:
- Zawsze chodź po lewej stronie młynków modlitewnych.
- Dziękuję mówi się Dhanyabad – wymawia się to jako złe Danio (serek Danio) – Daniobad.
Dzień 9 – Widzimy światełko w tunelu
Już wczoraj zeszliśmy ze szlaku po którym poruszały się samochody i motocykle. Pozostał tylko kurz spod naszych nóg i kłusujących koni.
Jesteśmy nieco zawiedzeni, że „poli, poli” to nie znaczy po nepalsku powoli. Przewodnik starał się mówić po polsku i stąd to określenie.
Na szczęście na tej wysokości robactwo to rzadkość. Warunki sanitarne (jeśli chodzi o wodę) pogarszają się odwrotnie proporcjonalnie do wysokości. Również wraz z wysokością obniżają się też nasze potrzeby, stajemy się tolerancyjni, szybciej wybieramy menu (a wybór trzeba przyznać jest dosyć spory, choć głównie bezmięsny).
Ogrzewania w pokojach nie ma. Grzejące kozy pojawiają się tylko w jadalniach. Okna są uszczelniane taśmami naprawczymi. Dobrze, że mamy ciepłe śpiwory, to da się przeżyć.
Rano ruszyliśmy około 500 metrów w górę z pięknym słońcem na plecach. Trudno łapało się oddech i często nas przytykało. Wszyscy smarkamy już krwią – od ciśnienia i suchego powietrza (przesuszona śluzówka). Droga biegnie w górę i w dół – najlepszy sposób na aklimatyzację. W dole wije się rzeka – ta sama, którą widzieliśmy od pierwszego dnia naszej podróży jeepem (choć tego lepiej nie wspominać). W drodze mijaliśmy camping z namiotami, co przywołało naszą wyprawę na Kilimandżaro. Mijaliśmy też jaki – jeden jak prowadzi harem mając wiele samic i młodych. Po stokach biegały kozice.
Bardzo szybko dotarliśmy do miejsca docelowego – już o 11:15 przekroczyliśmy bramę informującą nas o wysokości 4450 m n.p.m.
Znowu śpimy w dwóch trójkach. Mamy toaletę – w postaci dziury. Jest też prysznic z trzema kurkami, ale wody nie ma… Nawet nie ma kraniku, żeby opłukać twarz czy umyć zęby. To znaczy jest, ale na zewnątrz.
Apetyty dalej dopisują. Zjedliśmy bardzo pożywny lunch, jednym słowem obżarliśmy się. Miejsce jest zatłoczone, ludzie z różnych krajów idą w tą samą stronę – Annapurna Circuit. W jadalni przygrywa różna muzyka – od J. Joplin po country i jazz. Za oknami śnieżne prawie-ośmiotysięczniki, w tym Gangapurna.
Po południem znowu poszliśmy testować nasze możliwości – ruszyliśmy w kierunku tej trasy, którą będziemy robić jutro bardzo wcześnie. Wyszliśmy na 4700 metrów i wróciliśmy. Mijali nas ludzie – nasza przyszłość – około siedemdziesięciolatki z Anglii, jak również tragarze, którzy wynosili rowery dla innych turystów. Byliśmy też świadkiem ucieczki konia migającego się od pracy – subtelnie odsuwającego się jak tylko jego opiekun zbliżał się do niego – a wszystko miało miejsce na stromym zboczu góry.
Obserwujemy jak zbierają się chmury nad najwyższymi szczytami, licząc na to, że ostatni nasz dzień będzie równie udany pogodowo, co inne do tej pory. Niektórzy odczuwają już bóle głowy, inni ubolewają nad tym, że nie mogą napić się piwa, bo to podobno szkodzi przy takich wysokościach. Jutro to sobie odbijemy po zejściu.
Dzień 10 – Atak szczytowy i inne emocje
Śniadanie rozpoczęliśmy o godzinie 3:30 – nieludzka pora pod pięknym, rozgwieżdżonym niebem. Ruszyliśmy pod górę w karawanie świecących czołówek uważając na pozostałości po koniach. Wąż zdyszanych ludzi poruszał się noga za nogą pod górę ciężko oddychając. Było dosyć chłodno – około 0 stopni. Po nocy spędzonej w pokojach podobnych do stajni, z brzuchami pełnymi pysznych cynamonowych drożdżówek wychodziliśmy widząc w powietrzu (znowu) kurz.
Po ponad godzinie dotarliśmy do High Camp, gdzie po krótkim przystanku na wysokości 4850 m n.p.m. doczekaliśmy wschodu słońca na otaczających nas wierzchołkach. Ruszyliśmy dalej. Rozjaśniało się, a światło dzienne obnażało to, co pierwotne – ludzi załatwiających się w różnych miejscach i okolicznościach, praktycznie na naszych oczach, wymiotujących turystów i tych zataczających się z powodu choroby wysokościowej. Nasza grupa trzymała się dzielnie. Nie mieliśmy jakichś bardzo naprzykrzających się objawów.
Słońce ogrzewało nam plecy, kiedy dochodziliśmy do przełęczy po mniej więcej 5 godzinach z przerwą na klasyczną herbatkę z imbirem, miodem i cytryną. Wielka radość uczczona malinówką i kabanosami przywiezionymi z Polski. Pamiątkowe zdjęcia, radość, super atmosfera. Wyszliśmy jeszcze na podwyższenie nagrać filmik dla dzieciaków i oglądnąć kilka jeziorek stamtąd widocznych.
Przełęcz Thorung La Pass ma wysokość 5416 m n.p.m. Z uśmiechami na twarzy zaczęliśmy schodzić na dół. Zeszliśmy do 3800 m n.p.m. do Muktinath. Droga w dół była dość męcząca, znowu dużo kurzu. Stamtąd pojechaliśmy autobusem publicznym do miejscowości Jomsom (wysokość 2800 m n.p.m.). Ta podróż była wyjątkowa – drzwi autobusu były drutowane, żeby się nie otwierały; bagaże były na ogromnej kupie wewnątrz autobusu i na dachu. Droga asfaltowa szybko się skończyła i pozostały czas telepało nas na wybojach. Cała podróż trwała około 2 godziny i bawiliśmy się przednio. Drogę urozmaicały wyścigi brudem rzeki, które zaserwował nam nasz kierowca, kontra kierowcy jeep-ów. Oczywiście w powietrzu znowu było mnóstwo kurzu i podczas jazdy kiedy dojeżdżaliśmy do wyjątkowo zadymionego miejsca – Grzegorz zamykał przesuwne okno. Za którymś razem pasażer siedzący za nim grzecznie poprosił, aby podzielili się tym oknem, gdyż jest jedno (zamiast dwóch) i gdy Grzegorz je przesuwał – z tyłu całkowicie otwierała się przestrzeń do penetracji przez kurz.
Dojechaliśmy do wietrznego i znowu zakurzonego miasta Jomsom, gdzie po przejściu 100 nepalskich metrów – czyli około 1 km doszliśmy do guest house-u, który był dla nas po tej podróżny i trekkingu niczym gwóźdź do trumny. W naszym pokoju nie było ciepłej wody, grzyb w łazience powodował, że płytki odpadały od ściany, oczywiście spłuczka nie działała – było wiadro i konewka, na dodatek w pokoju śmierdziało zgnilizną i grzybem. Do pokoi przechodziło się przez „dziedziniec”, gdzie pasło się bydło. Ogólnie było to miejsce dosyć mocno zaśmiecone. Znowu więc wyciągnęliśmy śpiwory, bo pościel na pewno nie była prana i po kolacji szybko poszliśmy spać, żeby wczesnym rankiem jak najszybciej stamtąd wyjechać.
Dzień 11 – W drodze do Pokhary
Rankiem pożegnaliśmy się na zawsze z naszymi porterami i dalej ruszyliśmy tylko z Podomem. Jomsom – Pokhara – odległość około 100 km pokonaliśmy w 9 godzin. Podjechał po nas jeep, gdzie zostaliśmy wciśnięci jak sardynki do puszki po 4 osoby w jednym rzędzie. Jedynie Marcin z przodu siedział jak król, ponieważ przepisy jak się okazało dotyczą tylko pierwszego rzędu i tam więcej osób nie może być przewożonych. Bagaże zostały upchane na dachu i przykryte płachtą przeciwko kurzowi. W samochodzie z nami jechało jeszcze dwóch Panów – na nasze nieszczęście do samej Pokhary. Całą drogę ćwiczyliśmy więc jak ułożyć nogi, żeby nie drętwiały.
W przerwie na obiad rozprostowaliśmy się i zjedli przepyszny lunch, żeby zaraz potem znowu wcisnąć się do jeep’a.
Kierowca był bardzo młody i w miarę szanował samochód. Do Pokhary, drugiego co do wielkości miasta po Kathmandu, dojechaliśmy późnym popołudniem. Bardzo spodobało nam się to miasteczko z dużym jeziorem i nasz hotel – wreszcie europejski standard. Było czysto, działała normalna toaleta, prąd był bez ograniczeń (nie jak wczoraj), a na zewnątrz był basen 🙂 Czuliśmy się jak w bajce, zwłaszcza po ciepłym prysznicu bez ograniczeń.
Wyszliśmy na kolacje, na tzw. miasto, gdzie przy co jakiś czas przelatujących pół metrowych nietoperzach, zjedliśmy wg mnie najlepsze jedzenie w Nepalu. Szczęśliwi, zwieńczyliśmy wieczór malinówką i poszliśmy spać w czystych i pachnących łóżkach… jednak jesteśmy mieszczuchami…
Dzień 12 – W stronę stolicy
Po śniadaniu w formie szwedzkiego stołu, do pełnej błogości zabrakło nam tylko informacji czym będziemy się poruszać do Kathmandu. Podjechał bus, zapakowaliśmy się do środka i czekaliśmy kiedy wsiądzie następne 10 osób na te 3 wolne siedzenia, które pozostały. Nic takiego się nie stało – cały bus był dla nas. Nasz przewodnik bardzo się postarał.
Kierowca trajkotał całą drogę jak nakręcony, nie wymagając nawet odpowiedzi. Podróż trwała 8 godzin, na szczęście większość asfaltem… z tym, że asfaltem nepalskim – dziurawym niczym ser szwajcarski, który pojawia się i znika.
Zasad na nepalskich drogach generalnie nie ma. Krowy chodzą jak święte, psy wyjątkowo nieagresywne śpią gdzie się da. Nie możemy wyjść z podziwu nad sposobem jazdy, jaki nam serwują – wyprzedzanie pod górkę, na trzeciego to normalne. Pasów nie ma nigdzie, a samochód bez klaksonu nie nadaje się do jazdy.
Kilka razy zatrzymały nas korki – samochody nie są w stanie się wyminąć na wąskich zakrętach czy mostkach. Przy tym wszystkim widzieliśmy tylko jedną stłuczkę przez cały nasz pobyt. Niestety dziś natknęliśmy się na poważniejszą sytuację – autobus wyleciał z drogi i zginęło około 30 osób. Szczerze mówiąc nie dziwi nas to widząc ich styl jazdy i stan techniczny pojazdów z obowiązkowo piszczącymi hamulcami.
Podczas całego pobytu korzystaliśmy z firmy Trekking Team z Nepalu (www.trekkingteam.com). Generalnie jesteśmy z nich bardzo zadowoleni. Wpadka w Jomsom i trudny jeden transport zostały skutecznie zniwelowane.
Dojechaliśmy szczęśliwie do hotelu w Kathmandu. Byliśmy na krótkim spotkaniu z bossem Podoma, rozdał nam koszulki firmowe. Potem zakupy – Nepalczycy ostro negocjują. Kolacje zjedliśmy w bardzo przyjemnej restauracji „Third Eye” i wszyscy padliśmy jak muchy zaraz po powrocie do hotelu. Zasypiamy przy zanoszącym się burzą niebem zakurzonego Kathmandu, gdzie sporo osób chodzi/jeździ w maskach. Za oknem przygrywa jakaś muzyka, miasto żyje. Jutro znowu w drodze – lot do Delhi, a potem przedostajemy się na drugi etap podróży – Sri Lanka – z nie mniej napiętym programem.
Dzień 13 – Lecimy do New Delhi
Wszystko wg planu – pojechaliśmy przez zatłoczone i zakurzone Kathmandu na lotnisko i stamtąd lot do Indii – New Delhi. Kontrola była wyjątkowo restrykcyjna, osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn, przy czym przed samym samolotem nawet otwierano nam bagaże podręczne.
Na miejscu, po lądowaniu, pożegnaliśmy się z Jarkiem, który wraca do Polski, mając nadzieję, że jego bagaż też. Znaleźliśmy informacje o tym jak najlepiej dostać się do centrum Delhi. Już na wstępie chciano nas oszukać, gdy chcieliśmy zamówić pre-paidową taxi na lotnisku. Pani z pierwszego okienka zamachała nam kartką spod lady z napisem Pre-paid Taxi, co nie spodobało się nam. Podejrzenia potwierdziły się, gdy podała nam cenę 1800 rupii za dwie taxi (100 rupii to 6 zł). W internecie znaleźliśmy informacje o koszcie 200-400 rupii za taxi. Kobieta znacznie więc przesadziła. Znaleźliśmy właściwe okienko, a potem czarno-żółte taxi i za 800 rupii ruszyliśmy w stronę centrum New Delhi na nocleg.
Jazda samochodem nieco różni się od tego, co dzieje się w Nepalu. Generalnie klimat podobny, ale częstotliwość używania klaksonu jest znacznie wyższa niż hamulców. Ma się wrażenie, że niektórzy jeżdżą z cały czas naciśniętym sygnałem. Nasi taksiarze zupełnie nie wiedząc gdzie jadą, mimo, że oczywiście podaliśmy im adres – wyścigowali się na każdym skrzyżowaniu. Przejazd na grubość lakieru to był standard. Na niektórych światłach żebrały dzieci, nawet z młodszymi dziećmi na rękach. To był pęd do centrum, podczas którego ocieraliśmy się wielokrotnie, może nie o śmierć, ale o kalectwo. Plątanina riksz, motocykli, skuterów, samochodów i dźwięk klaksonów – tak w skrócie można by spróbować opisać co się dzieje na bądź co bądź bardzo dobrych jakościowo ulicach Delhi. Pieszych chronią pół metrowe krawężniki, a zajeżdżaniu sobie drogi pod prąd strzegą grube betonowe murki po środku drogi.
Dotarliśmy po ponad godzinnej podróży do hotelu, nieco przerażeni okolicą i pałętającymi się wszędzie śmieciami. Paraliż szybko nam minął i po nieudanej próbie wypicia piwa z alkoholem (jest tu swego rodzaju prohibicja), wyszliśmy na miasto. Strach mieszał się z fascynacją, ale nie wolno na dłużej zatrzymywać wzroku, bo nie odczepią się od Ciebie handlarze. Mnóstwo zapachów unosiło się w powietrzu: od pieczonych omletów czy innych słodkości, przez popcorn (jeśli dobrze widziałam polewany cytryną), suszone mięso i te mniej przyjemne – ludzkie i zwierzęce. Kolację zjedliśmy na dachu hotelu Shelton – bardzo fajny klimat, swobodna atmosfera, dobre (oczywiście ostre) jedzenie i brak piwa, które tak do tego by pasowało. Krowy również i tu (a może zwłaszcza tu) są święte – leżą gdzie popadnie lub przechadzają się majestatycznie przez ulice.
W poszukiwaniu sklepu z piwem trafiliśmy na targ. Czuliśmy się jak w jakimś programie podróżniczym. Warzywa bardzo ładnie ułożone, ludzie zapraszający na swoje kramy, przyprawy, pies leżący na ladzie i drapiący się niemiłosiernie, żywy kurczak siedzący na klatce, na ziemi dużo śmieci: plastikowe reklamówki, pozostałości po warzywach i owocach, krew…
Co jakiś czas na ulicach zaczepiają nas dzieci po prostu się z nami witając: „Hello”. Jedna rodzina nawet robiła z nami zdjęcia swojemu synowi, tłumacząc, że są z południa Indii i przyjechali do stolicy na wycieczkę. To faktycznie nie jest miłe uczucie jak tak bez uprzedzenia ktoś robi Ci zdjęcie. Człowiek czuje się jak w zoo – po drugiej stronie klatki.
W większości hoteli przy wejściach zamontowane są wykrywacze metali – ot taka kultura… Po mieście jeżdżą autobusy – „Tylko dla Pań”, czy Taxi z zaznaczoną informacją, że w niej respektowane są prawa kobiet.
Udało nam się przeżyć w gąszczu tych przemieszczających się ludzi, z nienaruszonymi stopami 🙂 Jutro wylatujemy na Sri Lankę. Samolot mamy rano, więc już zorganizowaliśmy taxi – zamówią nam w hotelu (TD Tashkent Hotel w centrum). Hotel w porządku, ale nie będziemy tu już wracać jak zakładaliśmy początkowo – zbyt długo trwa podróż z lotniska.
Dzień 14 – Znowu lecimy, kierunek Colombo
Rankiem postanowiliśmy zobaczyć w świetle dziennym New Delhi, stolicę Indii, drugiego kraju na świecie pod względem ilości mieszkańców (ok. 1,32 mld). Większość twierdzi, że ten kraj można albo pokochać albo znienawidzieć. Spacerowaliśmy ulicami, pomiędzy nieco pomniejszonym ruchem, czując różne skrajne zapachy: od pięknych pieczonych „chapati” (naleśniki) i omletów, zapachowych kadzidełek, po smród śmietników, szczyn i odchodów różnego pochodzenia. Mieszkańcy zaczepiali nas interesownie proponując przejażdżkę tuk-tukiem czy taksówką.
Trafiliśmy na bazar, gdzie można było kupić na przykład zegarki Rolex na wagę. Zjedliśmy w miarę bezpieczne śniadanie w postaci tostów w ulicznej knajpce z polską naklejką klubu turystycznego w Warszawie, w stylu: „tu byliśmy”.
Dwie taksówki czekały na nas przy głównej ulicy. Wszyscy są bardzo pomocni, tylko wyciągając potem rękę po „tips-y”. Jazda na lotnisko była kwintesencją Indii. Ja i Grzegorz jechaliśmy pierwszą z bardzo miłym taksówkarzem. W drodze zatrzymaliśmy się po starszą Panią ubraną tradycyjnie, którą wysadziliśmy przy jakimś rządowym budynku. Taksiarz wyjaśnił – to moja ciotunia 🙂 Chwilę później zatrzymaliśmy się przy innej taksówce (czarno-żółtej), która zaliczyła awarię. Nasz kierowca grzecznie zapytał, czy nie mamy nic przeciwko zabraniu 2 pasażerów z tamtego samochodu, bo też jadą na lotnisko. Jasne, że nie, zwłaszcza, że było u nas miejsce. Magda, Beata i Marcin pojechali natomiast drugą taksówką. Podczas ostrego hamowania wjechał w nich skuter. Kierowcy zaczęli się kłócić, mało nie doszło do rękoczynów. To dziwne, bo w Delhi nie widzieliśmy samochodu, który nie byłby porysowany czy wgnieciony… no może jeden czy dwa.
Procedury na lotnisku trwają długo i na pokładzie samolotu Air India znaleźliśmy się niewiele przed zamknięciem bramki. Lecimy do Colombo – stolicy Sri Lanki. Lot trwa około 3,5h. Sri Lanka to podobno takie Indie, tylko czyste. Sprawdzimy to.
Na miejscu przywitał nas kierowca o imieniu lokalnym, którego nie jesteśmy w stanie powtórzyć i drugim – chrześcijańskim – Marvin. Wraz z nim dotarła do nas temperatura ponad 30 stopni i duża wilgotność powietrza. Super! 🙂
Po krótkich formalnościach w biurze ruszyliśmy do miejscowości Sigiriya. Bus jest wygodny i mamy kilka wolnych siedzeń, więc wraz z tym pełen komfort. Nasze spostrzeżenia na temat Sri Lanki:
- jak tu czysto,
- panuje tu większa kultura niż w Indiach. W Indiach gość do gościa powie: „Ty kretynie”; tutaj: „Pan jest kretynem”.
- mają bardzo dobre drogi – przynajmniej po przejechaniu Colombo – Sigiriya
- piękne widoki pól ryżowych z palmami w tle
- eksportują dużo bananów: żółtych, zielonych i czerwonych
- eksportują też kokosy
- żyją też z turystyki
- styl jazdy samochodem jest podobny, ale z mniejszą ilością dźwięku klaksonu.
Poczuliśmy się jak w dżungli, kiedy dojechaliśmy do naszego „pensjonatu”. Multum dźwięków, cykad, brzęczenia, czasem wrzasków w koronach drzew. Miejsce świetne! Bardzo czysto i przytulnie. Choć nadal nie rozumiemy po co w łazience są 3 prysznice – jeden do ciepłej wody, drugi ze ściąganą rączką do zimnej, trzeci ze stałą głowicą w ścianie – chyba też do zimnej. To lobby „słuchawkowo-kurkowe” działa i tu. Zrobiliśmy małe pranie. Grzegorz nastraszył mnie, że małpy będą miały używanie jak się dorwą do naszych ubrań 🙂 Ciekawie będą wyglądać w jego bokserkach i moim biustonoszu. Rano zobaczymy co zostanie.
Dzień 15 – Znowu trekking – jak żyć 🙂
Dzisiejszy trekking był przez małe „t”. Wyszliśmy na Lwią Skałę w miejscowości Sigiriya. Czas powstania budowy na tej skale sięga V wieku naszej ery. Historia jak z dobrego serialu – walka o władzę pomiędzy dwoma braćmi, przy czym nie brakuje też wątku erotycznego. Kliknij tutaj po więcej informacji.
Ulepieni od gorącego i wilgotnego powietrza wspinaliśmy się po schodach wiedzeni ostrzeżeniami o zachowaniu ciszy z powodu gniazd os, które zalęgły się na skale. Wyszliśmy pomiędzy dwoma gigantycznymi łapami lwa na szczyt. Oglądaliśmy piękne skalne malunki odwzorowujące prawdopodobnie nałożnice władcy o ponętnych kształtach. Swoją drogą rysunki były jak na czas wykonania – bardzo współczesne. Wymordowani zeszliśmy na dół i ruszyliśmy dalej w trasę do kolejnego punktu. Darowaliśmy sobie drugą, planowaną do zwiedzenia skałę, bo zaczęło padać i nieco nas zmęczył klimat.
W trasie zatrzymaliśmy się w ogrodzie ziołowym, gdzie niby bezinteresownie oprowadzono nas i pokazano żywe rośliny: aloes, kardamon, wanilię, goździki, kakao, cynamon, pieprz itp. Ta część była bardzo ciekawa. Dalej zaprezentowano wyroby z tych naturalnych składników, zrobiono nam maseczki na twarz, masaż pleców (bez sensu, że jeszcze za to zapłaciliśmy „co łaska”), a potem zakupy w sklepie, gdzie dzięki przytomności Grzegorza nie wydaliśmy całego budżetu. Tak się w tym wszystkim zapomnieliśmy, że zamknięto nam bufet z obiadem… W substytuty zaopatrzyliśmy się w piekarni – różne zawijańce z jajkiem i mięsem, głównie na ostro – bardzo dobre i tanie.
Co do cen – na Sri Lance za 100 rupii płaci się około 2,50 gr. Natomiast w większości miejsc ceny trzeba/można negocjować. Na przykład dziś jedliśmy czerwone banany za 500 rupii za kilogram (za drogo jak na owoce, które tu rosną, ale uznaliśmy, że to rarytas). W drodze kupiliśmy też kilka mango i ananasa – prze-pyszne! Całość kosztowała 1000 rupii. Pani sprawną ręką i wielką maczetą przygotowała nam kawałki. W wielu miejscach ceny są dostosowane do turystów. Specjalne menu zawiera inne ceny dla lokalesów. Dzienna stawka dla pracownika na Sri Lance to 600-700 rupii.
Dalej w drodze – tradycyjnie, jak wg prognoz po południem zaczął padać deszcz. Temperatura jest nadal wysoka. Dojechaliśmy do pięknego kolonialnego domu z przemiłą rodziną. Pani gospodyni przygotowała dla nas tradycyjną kolację: ryż z warzywami, kurczak w magicznym sosie, dal (zupa z ciecierzycą), świeża sałatka z warzyw. Mniam! Pani wyciągnęła nawet piwo z lodówki, o co trudno na Sri Lance. Alkohol sprzedawany jest w specjalnych sklepach i ma swoją dosyć wysoką cenę.
Na tarasie, skąd widać basen (tradycyjnie nie mamy czasu na skorzystanie, bo znowu przyjechaliśmy za późno) siedzimy i popijamy piwo, obok leży paczka papierosów z przedstawioną miażdżycą w postaci zgniłego palca w stopie. Jasny kot przeciąga się pod krzesłem. Marcin ukulturalnia nas muzyką poważną. Z torby wyciągnął spirale na komary, które przywiózł z Polski. Boimy się co tam jeszcze ukrywa w tych przepastnych czeluściach. Jako jedyny nie zostawił bagażu w przechowalni na lotnisku w Delhi.
Tutejszy las znowu otula nas dźwiękami. Czas spać, bo jutro stąd spływamy 🙂
Dzień 16 – Ahoj przygodo!
Po pysznym domowym śniadaniu ruszyliśmy na rafting na rzece Kelani w składzie 4 (minus Marcin). Poziom trudności raftingu oceniany był na 2+. Mieliśmy 3 trudniejsze katarakty i około 5 łatwiejszych. Założyliśmy wcześniej stroje kąpielowe pod ubrania. Beata w try miga rozebrała się do stroju. Panowie z obsługi stali i czekali. Dopiero jak skończyła poinformowali nas, że przebrać możemy się na dole, przy rzece. Prawdopodobny właściciel firmy pracował z Polakami na budowie w Niemczech, widocznie wybrał inną karierę. Krótkie szkolenie co znaczy wiosłować forward i backward, co i tak w praktyce pomieszałam i wskakujemy na ponton. Woda na pierwszy dotyk wydawała się chłodna, ale to szybko minęło. Pierwsza kaskada i miny uśmiechnięte – żyjemy. Tylko z nagrania na aparacie niewiele wyjdzie, bo pamięć się zapełniła… no cóż z każdej podróży człowiek wraca mądrzejszy.
Spływaliśmy obok miejsca, gdzie kręcono film „Most na rzece Kwai”. Po kilku kaskadach, kiedy woda z pontonu już zdążyła odpłynąć, padła komenda, że możemy wyskoczyć do wody i przepłynąć w ten sposób małą kaskadę. Trochę nałykaliśmy się wody, Grzegorz to nawet bardzo. Brawura polska znowu się ujawniła – najpierw wyskoczyliśmy, a potem pytaliśmy czy w wodzie nie ma podejrzanych zwierząt. Okazało się, że są tylko krokodyle, więc spokojnie i bezwładnie niesieni nurtem rzeki spłynęliśmy już do miejsca rozładunku 🙂 Zadowoleni zakończyliśmy tą przygodę i ruszyliśmy w dalszą trasę.
W drodze mijaliśmy kilka wodospadów, zatrzymaliśmy się w kilku zatoczkach z wygłodzonymi psami i małpką. Trafiliśmy w bardziej górzysty teren Sri Lanki – centrum. Wszędzie plantacje herbaty – wyglądają bajecznie. Na straganach po drodze ludzie sprzedają tylko warzywa – nie tak, jak bliżej morza – tylko owoce. Dotarliśmy do turystycznej miejscowości o nazwie Nuwara Elija. Niedaleko znajduje się najwyższy szczyt Sri Lanki – Pidurutalagala 2524 m n.p.m. Dziewczyny wysłały kartki z nieco wiekowej poczty. Zjedliśmy na mieście – eksperymentując i po małych perturbacjach z noclegiem wyruszyliśmy jeszcze na zwiedzanie fabryki herbaty.
Liście herbaty zbiera się co trzy tygodnie i tylko te jasno zielone. Zrywają je tylko kobiety. Podobno od 10 kg herbaty dziennie, zbieraczki mają płacone dodatkowo. Krzaczki herbaty przycinane są do takiej wysokości, żeby łatwiej było je zrywać, normalnie mogą urosnąć do wysokości 10 metrów. W fabryce pięknie pachniało – liście herbaty pałętały się w suszarni – przez 12 godzin poddawane są suszeniu. Z 2 ton pozostaje 1 tona. Potem liście się roluje. Żeby uzyskać czarną herbatę na 3 godziny poddaje się ją naturalnemu procesowi fermentacji. Potem przerzuca, miesza… Duże liście to słabszy wywar, im mniejsze – tym herbata mocniejsza. Kupiliśmy kilka liściastych na próbę. Będziemy testować.
Dzień 17 – Koniec świata!
Wcześnie rano – już tradycyjnie, ruszyliśmy do Parku Narodowego Horton Plains. Bilet wstępu kosztował prawie 3000 rupii. Lokalesi płacą 60 rupii. Podczas bardzo krętej drogi do wejścia do parku mieliśmy okazję zobaczyć łanie i jelenie. Bardzo dbają tu o czystość. Prosili, żeby nie wnosić do parku żadnych plastikowych opakowań, a jeśli już, to żeby z nimi wrócić (dla nas to oczywistość). Po drodze mijaliśmy łowców ptaków z tak wielkimi obiektywami aparatów, jakby mieli zamiar obserwować księżyc. Ruszyliśmy na 4-godzinny spacerek, żeby zobaczyć World’s End, Mini World’s End i Wodospad Baker’s Fall. Spodziewaliśmy się swego rodzaju armagedonu – bo to w końcu koniec świata miał być, ale nic takiego nie nastąpiło. Ścieżka biegła bajecznie po pomarańczowym podłożu. Ptaki śpiewały i „stukały”. Bardzo przyjemnie spacerowało się pośród wilgotnej zieleni. Mini koniec świata i Koniec świata to dwa punkty – skarpy, z których można obserwować oddychanie lasu – para wodna unosi się z drzew, co jakiś czas odsłaniając nowe widoki. Widok zmieniał się bardzo dynamicznie, co jakiś czas powodując efekt wow! Podsumowując – bardzo przyjemny spacer z pięknymi widokami. Ktoś kiedyś porównał ten krajobraz z Śnieżnymi Kotłami w Karkonoszach, ale wg nas to po prostu zupełnie inna kategoria.
Na Sri Lance przez ulicę przebiegają: pawie, iguany, małpy i psy też. Kuchnia Sri Lanki pełna jest curry – dziś mieliśmy na obiedzie w formie bufetu: marchewka z curry, ryż z curry, ogórek z curry, fasolka zielona… no oczywiście też z curry. Wczoraj zjedliśmy uliczne jedzenie i dziś nieco odchorowaliśmy, stąd postanowiliśmy dziś nie eksperymentować.
W centrum wyspy są góry i jest dosyć chłodno, pada też deszcz. Tylko tam rośnie herbata. Krzak może obradzać przez 60 lat, potem się go wycina. Obrzeża to tropiki, gdzie człowiek czuje się jak oblepiony w gorącą watę. Dojechaliśmy do południowej części wyspy, już całkiem blisko oceanu. Zatrzymaliśmy się w mieście Tissamaharama przy jeziorze. Czujemy się jak w jakiejś oazie – cisza, spokój, śpiew ptaków. Przywitano nas welcome napojami – świeżo wyciskane soki z lodami waniliowymi – bosko!
Urok tego miejsca nieco pryska wraz z zachodem słońca, gdy oddziały latających mrówek robią na nas nalot, a po ekranie tableta chodzi batalion robaczków. Kończę, bo zaczynają wzywać posiłki.
Dzień 18 – Safari i polowanie na jedzenie
Miejsce noclegowe – potwierdzamy – idealne – nad brzegiem jeziora, hamaczek, drewniane krzesełka, palmy i ptaki wzlatujące co jakiś czas w powietrze. Bardzo polecamy tą miejscówkę – świetnie się tam wypoczywa: Więcej informacji znajdziesz tu.
O 4:30 rano wyjechaliśmy do Yala National Park – to było nawet przed świtem. Jechaliśmy na bezkrwawe safari jeepem marki Mahindra, mordując wiele owadów w świetle reflektorów – hipokryzja… Kilkadziesiąt samochodów czekało na wjazd do parku. Kierowcy wbiegali do samochodów z magicznymi świstkami i w te pędy ruszali przed siebie. Głowy turystów trzęsły się na wszystkie strony, a samochody podskakiwały na wybojach po pomarańczowej gliniastej ziemi.
Zaczęło się delikatnie – jelenie, pawie, sarny, dzikie świnie, bawoły, pawie, krokodyle, mangusty, iguany, pawie, wiewiórki, małpy, rzesze motyli, słonie, prawie niedźwiedzia i leoparda – na zdjęciu, a i jeszcze pawie. Niestety tych flagowych drapieżników nie udało się nam zobaczyć, choć kierowca wytrzepał nas konkretnie po wielu wybojach. Narodowym ptakiem Sri Lanki nie jest orzeł, czy paw, ale kur cejloński – po prostu kogut, nieco ekscentryczny, bo znosi jaja na drzewach na wysokości 3-4 metry nad ziemią. Jego też mieliśmy okazję zobaczyć.
Nieco uklejeni upałem, przysypiając w drodze powrotnej dotelepaliśmy się do naszej oazy. I znowu nas rozpieścili – tym razem schłodzonym napojem z ogórka. Zaskakujące! Po lunchu ruszyliśmy w dalszą drogę – do Galle – nadmorskiej miejscowości turystycznej na południu wyspy. Dziś jest święto buddyjskie i na całej Sri Lance wszyscy mają wolne, część sklepów jest zamknięta, nie sprzedaje się alkoholu. Klimat ocieplił się jeszcze bardziej, a za oknami samochodu ocean bardzo głośno dawał o sobie znać zarzucając fale na skały i żółty piaszczysty brzeg.
Wieczorny spacer w poszukiwaniu dobrej lokalizacji na zjedzenie kolacji skończył się nie tak, jak oczekiwaliśmy. Co prawda przeżyliśmy go, spacerując wzdłuż ulicy, nie potrąceni przez samochód czy motocykl. Opędziliśmy się też od kilku tuk tuków, ale na koniec wylądowaliśmy w mało lokalnej Pizza Hut, gdzie średnia pizza jest rozmiaru naszej małej. Tak dbają o nasze linie.
Przy okazji tuk tuki są tu bardzo dopieszczone – czyste, lśniące, czarna skóra na dachu wygląda jak co chwilę pastowana, mają wszystkie światła i w ogóle aż przyjemnie na nie patrzeć. Odwrotnie w Indiach, do których zmierzamy pojutrze.
Dzień 19 – Galle i rozpoczęcie powrotu
W nocy i nad ranem po drzewach i dachach szalały małpy. Czuliśmy się jak w dżungli.
Cudowny wakacyjny dzień – jedyny w swoim rodzaju i jedyny podczas tej podróży. Czyli wakacje przez duże „W”. Rozpoczęliśmy od plaży, choć plażowanie zamieniło się w spacer w poszukiwaniu dobrego miejsca na kąpiel w Oceanie Indyjskim. Plaża boska, wielkie głazy, biegające kraby. Mijaliśmy plażowe śmieci, nie pozbierane butelki i plastikowe torby. W wodzie dużo skał, mocne fale i mnóstwo muszli, w tym duże korale wyrzucone na brzeg. Po półgodzinnych poszukiwaniach udało nam się znaleźć tzw. idealne miejsce. Plażowanie nie trwało zbyt długo jak na nas przystało.
Ruszyliśmy tuk tukiem zwiedzić Fort w Galle. Koszt tuk tuka wynosi maksymalnie 100 rupii za kilometr (100 rupii to na Sri Lance 2,5zł), ale trzeba się targować i nie jest lekko. Wszędzie obowiązuje zasada dawania napiwków, choć do dziś nie jest ona dla mnie jasna. Tip-y daje się każdemu i za wszystko, za przywiezienie wózka na lotnisku, kierowcy po safari – mimo, że dostał kasę za wycieczkę. W restauracjach w Nepalu czasem doliczają 10% do rachunku i wtedy to już nie wiadomo, czy dać napiwek, czy nie. Podróżując więc przez te trzy kraje: Nepal, Indie i Sri Lanka – trudno ten temat ogarnąć.
Wracając do fortu – znajduje się on na liście Unesco i jest starym fortem holenderskim. Po murach spacerowało dużo bladych twarzy. Było bardzo gorąco. Mury w dużej mierze uratowały Galle, przed tsunami, które nawiedziło Sri Lankę w roku 2004. Zjedliśmy obiad w miejscu polecanym przez Trip Advisor: Link do knajpki. Nazwa – Coconut Sambol. Bardzo nam smakowało. Zamówiliśmy lodowate soki z ananasa. Mniam!
Znowu tuk tukiem wróciliśmy do naszego lokum i ruszyliśmy autostradą do Colombo – stolicy Sri Lanki, tym samym zataczając koło naszej podróży na tej perłowej wyspie Oceanu Indyjskiego. W drodze mijaliśmy meczety, świątynie buddyjskie i hinduistyczne i kościoły. Totalna mieszanka religijna.
Dojechaliśmy do naszego miejsca noclegowego – Green Olive Villa z cudownym ogrodem i basenem i kiedy już dotarliśmy na tyle wcześnie, żeby skorzystać z atrakcji hotelowych, lało już na dobre, przy czym było bardzo ciepło. Wybraliśmy więc piwo i orzeszki, bo deszcz nie pozwolił na nic więcej.
Koniec wakacji znacznie uwidacznia się w naszych coraz cieńszych portfelach i potrzebie planowania wydatków.
Wszyscy właściciele lokali martwią się bardzo o swoje oceny na bookingu – z tego żyją. Bardzo się starają i są uczynni. Jak do tej pory na Sri Lance byliśmy bardzo zadowoleni. Na ostatnim noclegu właściciel pokazywał nam nawet po jakim kamieniu przejść, żeby ominąć błoto.
Dzień 20 – Krótka wpadówka do Indii
Drogi na Sri Lance są bardzo dobre, choć niewiele tu autostrad. Centralna część wyspy jest bardzo kręta. Grzegorz spotkał się na różnych blogach z opinią, że stan dróg jest zły. Dementujemy to. Co prawda na temat stylu jazdy można dyskutować, bo na przykład wyprzedzanie na trzeciego jest standardem, ale są też pozytywy: kierowcy ostrzegają się przed policją jak u nas – mrugnięciem świateł. Klakson jest standardem, ale są to raczej „bipnięcia” niż przeciągłe pełne przekleństw sygnały. Dozwolona prędkość na autostradzie wynosi 100km/h i jest kontrolowana na bramkach poprzez średni pomiar prędkości przejazdu. Za kawałek autostrady z Galle do Colombo, zapłaciliśmy 800 rupii lankijskich (20zł) – co było nie małą kwotą, zważywszy na to, że była to cena jedna dla wszystkich. Nietypowym widokiem były krowy pasące się na zjazdach z autostrady. W ogóle te zwierzęta mają tu raj totalny – chodzą gdzie chcą, jedzą co chcą, nikt ich nie przegapić. Tu pojęcie „święta krowa” nabiera nowego znaczenia.
Na Sri Lance dzień zaczyna się o 6 rano, a kończy koło 18. W związku z czym nie zobaczyliśmy dokładnie otaczającego nas ogrodu wyjeżdżając z naszego ostatniego noclegu z tej wyspy.
Na lotniskach warto być wcześniej niż 2 godziny przed odlotem. Przechodziliśmy potrójną kontrolę bezpieczeństwa, dwukrotne prześwietlenie bagaży i dwukrotne personalne przeszukanie. Pytano nas też o bilety powrotne do domu. Upewniano się czy opuścimy nie tylko Sri Lankę, ale też Indie, do których wjeżdżamy już trzeci i ostatni raz.
Dolecieliśmy do Delhi, temperatura umiarkowana 24 stopnie, da się oddychać tym smogiem. Mamy kierowcę ze stoickim spokojem, ani razu nie użył klaksonu poruszając się w tych 4-6 rzędach samochodów – zależy ile się zmieści.
Autostrada w Indiach, z kolei, ma zupełnie inne zasady. Ograniczenie prędkości również wynosi 100km/h, ale reszta… traktory z sianem, ludzie piknikujący na poboczu z pootwieranymi wszystkimi drzwiami, dzieci siedzące na poboczu, rowerzyści, skutery z 4 pasażerami (2 dzieci, 2 dorosłych), z czego połowa bez kasków. Hit dzisiejszego dnia to gość jadący pod prąd trąbiąc i świecąc długimi światłami i ludzie przenoszący motocykl przez barierkę autostrady. Było też kilka osób uprawiających jogging poboczem. Za znakiem zakaz parkowania – zaparkowana ciężarówka. To trzeba chyba zobaczyć na własne oczy…
Agra przywitała nas bardzo przyjemnie – poszliśmy na spacer. Do Taj Mahal mamy niedaleko, ale był już zamknięty. Ładnie utrzymany i czysty deptak niczym nowosądecka Jagiellońska prowadził do bramy bocznej. Spacerniakiem szli panowie, dzieci – ubrani bardziej po europejsku i kobiety w tradycyjnych indyjskich strojach, które świeciły się w półmroku niczym w sylwestrową noc. Handlarze zaczepiali nas co chwila oferując zimne piwo, koszulki, magnesy etc. Przedarliśmy się przez te gąszcze, odmawiając kilku tuk tukom usług i mijając dorożki zaprzęgnięte w smukłe koniki. Kolację zjedliśmy w hotelu i była najlepsza! Ryż z groszkiem, ciecierzyca w sosie, ziemniaki w sosie jak gulaszowym, warzywa – no po prostu rozkosz!
Nocujemy niedaleko jakiegoś rozwydrzonego miejsca – albo to jest jakiś koncert, meczet, albo fatalne karaoke z zepsutym nagłośnieniem. Gościu wyje jak na ostatniej prostej, jakby go coś gryzło i to długo i mocno… Wszystko idealnie słychać w naszym pokoju, gdzie jest bardzo czysto, zaskakująco jak na Indie, a gekonik stanowi dodatkowe zabezpieczenie przed owadami.
Dzień 21 – Taj Mahal i pożegnanie z Delhi, Indiami i wyprawą
Mglisty poranek rozpoczął nasz ostatni dzień w Indiach. Ruszyliśmy wraz z tłumem turystów zagranicznych i lokalnych do Taj Mahal. Kolejka nie była za długa. Kontrola dosyć ostra. Zabierano słodycze, gumy do żucia, papierosy. W małych torbach mogła zostać tylko woda. Notatnik Magdy z adresami został uznany za niebezpieczny i na szczęście nie został skonfiskowany, ale strażnicy zastrzegli, żeby go nie używać na terenie Taj Mahal.
Weszliśmy przez bramę wschodnią i ruszyliśmy z kolorowym tłumem wg niby planu i sugestii kierunku poruszania się, którego żaden lokales nie respektował. Pierwsze emocje widząc Taj Mahal – niby widzieliśmy go wielokrotnie na zdjęciach, ale jednak zrobił pozytywne wrażenie. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłam zdjęcie tego mauzoleum z ludźmi stojącymi u stóp – to było dla mnie największe zaskoczenie, co do rozmiaru tej konstrukcji. Teraz to wszystko się potwierdziło. Urzekła mnie para starszych ludzi, stojących w metrowej odległości od siebie i trzymających się za obydwie dłonie. Ktoś robił im zdjęcie, oczywiście z budynkiem w tle, pomiędzy nimi. Im bardziej zbliżaliśmy się do mauzoleum, tym jaśniejsze się wydawało. Wszędzie miały marmur z powtarzalnymi wzorami. Do środka wchodziło się w „szpitalnych papciach”.
To prawda, że na zewnątrz Taj wygląda bardziej spektakularnie. Wewnątrz jest grobowiec żony władcy indyjskiego, która zmarła rodząc mu 14 dziecko. Pałac powstał z miłości do niej. Gdy władca umarł, pochowano go obok wg jego życzenia. Z czterech stron Taj Mahal wygląda identycznie. Leży nad rzeką. Na tym terenie trafiliśmy też do muzeum, meczetu… o tym, że to meczet dowiedzieliśmy się jak już wychodziliśmy. Chodziliśmy też po ogrodzie dookoła pełnym wiewiórek i różnych rodzajów drzew.
Generalnie byliśmy bardzo mile zaskoczeni tym miejscem, jak i różnymi ujęciami Taj Mahal, wcześniej nam nie znanymi. W zwiedzaniu nieco przeszkadzał tłum, świadomość, że królowa belgijska przyjeżdża dziś też na zwiedzanie (trzeba się spieszyć, bo w południe zamykają) oraz nieletni paparazzi, którzy wykonywali nam zdjęcia zarówno z ukrycia, jak i na bezczelnego, kończąc na prośbach wspólnego selfie. Powietrze co jakiś czas przecinał dźwięk gwizdka ochrony, bo ktoś znowu wyszedł na barierkę.
Wychodząc mijaliśmy gigantyczną kolejkę lokalnych, czekających na wejście. Dzieciaki uśmiechały się i machały do nas. Inne – synowie właścicieli zaczepiali zapraszając do swoich sklepów. Generalnie w większości upatrzyli sobie Grzegorza i to on najwięcej musiał się opędzać, odmawiać tuk tuków czy dziękować za ofertę zakupu koszulki czy magnesu.
Porwaliśmy się na spacer ulicami Agry w kierunku Czerwonego Fortu (Fort Agra). Najpierw krętymi uliczkami, gdzie pasły się kozy i ogolone barany, chodziły oczywiście krowy i kolorowe osiołki i psy po wczorajszej imprezie. Ludzie siedzieli na krzesłach przy domach, gdzieś po ścianie domu rurą spływał jednym słowem ściek z toalety i wypływał do otwartej rynny przy ulicy dając zapach nie do zniesienia. Dziesiątki tuk tuków trąbiły na nas po drodze, plus skutery i motocykle. W końcu w tym smogu dotarliśmy do fortu, oglądnęliśmy go z zewnątrz i tuk tukiem pojechaliśmy do knajpki, którą znaleźliśmy na Trip Advisor.
Nazywa się Sheroes’ Hangout. Prowadzona jest przez kobiety – ofiary poparzenia kwasem. Oprócz dobrego jedzenia oferują również pamiątki. Są swego rodzaju ośrodek pomocy dla tak poszkodowanych kobiet. Na ścianach pełno jest obrazów zaraz po „wypadkach”. Knajpka jest też pełna książek i albumów. Za rachunek płaci się „co łaska”, ile uważasz. Menu nie ma cen. Bardzo podobała mi się ta idea i choć nie wszystkim dania smakowały, moje były dobre i na szczytny cel.
To nie był koniec zaskakujących miejsc i wydarzeń na dziś. Ruszyliśmy w stronę Delhi mijając po drodze mnóstwo kominów – prawdopodobnie cegielni. Na autostradzie złapaliśmy gumę, choć to wyszło dopiero po dłuższej chwili. Nasz kierowca jechał cały czas prawą stroną, co przy lewostronnym ruchu pozwala zaliczyć go do grupy tych, których bardzo nie lubią inni kierowcy. Driver uporał się z wymianą i dotarliśmy do Delhi, po czym przez 2 kolejne godziny przedzieraliśmy się przez korki stolicy do hotelu.
Smutnym wzrokiem odprowadzaliśmy międzynarodowe hotele i uliczkę pełną neonów, tracąc nadzieję, gdy GPS wskazywał jeszcze kilometr do celu. Podczas drogi tworzyliśmy już alternatywne opcje – co to będzie za hotel, w jakich tym razem warunkach będziemy spać. Byliśmy przygotowani na wszystko. Gdy nagle kierowca skręcił w lewo za piękne białe ogrodzenie. Podjazd do hotelu jak u Carringtonów w „Dynastii”, szkło, marmury, a poniżej grała muzyka na żywo – akurat odbywało się wesele. Pięknie ubrani ludzie, kolorowe parasole, głośna muzyka z trąbkami. Niezłe przywitanie 🙂
Wchodząc do hotelu dwa razy upewniałam się, czy aby na pewno to ten właściwy, zarezerwowany przez nas. Choć na bookingu ocena wynosiła 7,9, to jednak hotel ma 4 gwiazdki – promocja na którą się załapaliśmy rezerwując ten nocleg tydzień wcześniej. Później na zewnątrz przygrywała bardzo miła dla ucha muzyka – pewnie weselna, przeplatana z naprawdę nisko przelatującymi samolotami.
Jutro rano wyjeżdżamy – spłukani już na maksa. Bardzo nas cieszy powrót do domu i rzeczywistości. Mamy nadzieję, że wrócimy zgodnie z planem i bez opóźnień :)
Dzień 22 – Podróż, podróż
W Delhi widzisz czym oddychasz – jest taki smog, jakby cały czas była mgła. Możesz dostrzec tablicę Mendelejewa. Tenże właśnie czynnik spowodował opóźnienie naszego wylotu o 2 godziny. Szczęśliwie zdążyliśmy w przeciwieństwie do wielu naszych współpasażerów. Jeszcze tylko jazda z W-wy do Sącza, która trwała niewiele mniej niż lot z Indii do Finlandii i szczęśliwe zakończenie naszej podróży.
Więcej zdjęć z wyprawy znajduje się w galerii: Annapurna Circuit,Sri Lanka i Delhi i Agra (Taj Mahal)
No no !!! Rysunki pierwsza klasa ! ?Bacznie będziemy śledzić Waszą wyprawę , a obrazki nam w tym też pomogą ? Życzymy super przygody ! ?
Niestety zdjęcia nie przechodzą, więc na razie niech pracuje wyobraźnia 🙂
Wyobraźnia pracuje nawet nie wiecie jak bardzo ? a po tym Waszym filmiku ? rozszalala sie okrutnie ? .
Zdobywajcie te wynarzone szczyty my codziennie sledzimy Wasze poczynania .Całuski i pozdrowienia .
Po tak wyczerpującej podróży mieliście jeszcze siłę nadgonić czas i to „na nogach”? Jestem pełna podziwu ? pozdrowienia dla całej ekipy
Dzięki. Trzymaj kciuki 🙂
Istne szaleństwo ! Trzymam kciuki !!!
Hej! Dobrze że daliście znać że żyjecie ? . Już zaczeliśmy się martwić ? Filmik ” Manang- Aklimatyzacja przy lodowcu …” rewelacja !!! ? Widoki przepiękne aż trudno wzrok oderwać . Już nie możemy się doczekać dalszegi ciągu ? .Pozdrawiamy