W tym roku – 2019 pierwszy raz jedziemy na długą wyprawę z chłopakami. Planowany od dwóch lat kierunek musiał być bezpieczny i cywilizowany. Padło na Stany Zjednoczone. Trzy tygodnie przemieszczania się pomiędzy stanami: Kalifornia, Utah, Nevada, Arizona i Kolorado tuż przed nami.
Pakowanie jak zwykle na wariackich papierach zaczęłam w przeddzień wyjazdu. Dobrze, że Grzegorz ogarnia tą rzeczywistość i od tygodni zbierał sterty potrzebnych rzeczy na ławie i poza nią.
Tradycyjnie już dołączamy rysunek naszego planu wyjazdowego tym razem autorstwa chłopaków. Ciekawe czy domyślicie się w jakich miejscach będziemy 😉
Dzień 1 – podróż, podróż i jeszcze raz podróż
Zaryzykowaliśmy podróż przez Helsinki i krótką przesiadkę na samolot do Los Angeles. Ryzyko, bo po pierwsze na naszej ostatniej wyprawie samolot z Helsinek nie poleciał i musieliśmy nadrabiać 30km w jeden dzień w Himalajach. Po drugie 1,5 godziny na bieg na drugi koniec lotniska przez kontrolę paszportową, omijając tłumy ludzi z bardzo niebezpiecznymi przeszkodami na kółkach w rękach, to całkiem spore ryzyko i pytanie czy tak duży samolot (dwupokładowy) poczeka na kogokolwiek.
Jeszcze tylko ostatnia kontrol i Grzegorz zawahał się przy pytaniu czy ktoś Państwu coś przekazał do przewiezienia… (jasne, że tak – cały jeden worek rzeczy – 20kg), odezwałam się, że oczywiście „nie”, ale i tak zostałam poddana dodatkowej kontroli – prawie, że osobistej, na szczęście bez konieczności dogłębnej kontroli personalnej, natomiast z obowiązkowym ściągnięciem butów. Rozumiem już dlaczego częściej kontrolowali w ten sposób kobiety – mniejsze ryzyko śmierci od zapachu skarpetek.
Zdążyliśmy… i kolejne prawie pół doby spędziliśmy na siedzeniach economic linii Finnair, marząc o klasie Business.
W drodze chciałam obejrzeć film, który przerywałam ponad 15 razy – mamo to, mamo tamto, jedzonko i pytania od małżonka.
Lecieliśmy niejako wehikułem czasu, lądując w LA o prawie tej samej godzinie, co czas startu. Tylko spłaszczone pupy wskazywały na długą podróż w ograniczonej przestrzeni w pozycji kurczowo siedzącej. Cudownie być w takich sytuacjach niskim.
Wynajęliśmy trzy samochody. Nasz ma rejestrację 8HUY300… Ale się nie obrażamy:) Wyjazd uznajemy za rozpoczęty!
Dzień 2 – LA by day
Rankiem po noclegu w typowym motelu z wejściem z zewnątrz w Anaheim, pod Los Angeles, udaliśmy się na zakupy. Kilka przygód z chorym Czarkiem, któremu było tak niedobrze, że zanieczyścił podłogę w sklepie i jesteśmy gotowi na zwiedzanie LA.
Kalifornia jest ciepła, pełna bezdomnych i zanieczyszczona śmieciami. Według naszych pierwszych wrażeń. Jesteśmy zgodni co do tego, że jakiegoś wyjątkowego wrażenia nie robi. Przeszliśmy Hollywood Walk of Fame wyglądający jak deptak w Szczawnicy, wyszukując gwiazd znanych osobistości. Z przykrością stwierdzamy, że faktycznie to nic specjalnego. Potem udaliśmy się do Gryffin Observatory, który w poniedziałki jest zamknięty. Oglądnęliśmy reklamy na niebie „malowane” przez samoloty i panoramę Los Angeles spod chmury smogu. Obowiązkowo widzieliśmy też z kilku perspektyw napis Hollywood na zboczach wypalonych przez słońce stoków. Grzegorz poinformował nas, że w zasadzie przez Beverly Hills już przejechaliśmy, więc marzenia Czarka o spotkaniu słynnego aktora na żywo, obróciły się w nicość. Ostatnim punktem było Venice Beach – bardzo szeroka plaża wyluzowanych ludzi z zapachem marihuany w powietrzu i pół godzinnymi zapowiedziami nadchodzącego show przy plaży, na które w końcu się nie doczekaliśmy. Doszliśmy do molo omijając budki ratowników rodem z serialu „Słoneczny Patrol” i próbowaliśmy nie zostać zastrzelonym przez mewy celnie trafiające swoje cele. Jedna zaczaiła się na nas na słupie pod którym przebieraliśmy buty. Niewiele brakowało.
Dzień 3 – W drodze
Dzisiejszy dzień spędziliśmy w drodze przejeżdżając ok. 500 mil w 8 godzin. Przejechaliśmy przez stan Nevada, Arizona do Utah, mijając Las Vegas za dnia i jego świecące złotymi fasadami budynki, włącznie z Trump Tower. Wieczór upłynął pod hasłem: Dlaczego przeciąłem sobie palca? – Gdy Grzegorz z krwawiącym paluchem debatował dlaczego leje mu się krew i jak to się wydarzyło. Przecież nic takiego nie robił. Teorii było wiele: spowodowały to ostre chipsy lub jego dowcip. Niech żyją suchary 🙂
Jak na razie uważamy, że to kraj dziwnych ludzi. Multum bezdomnych w sklepach czy na autostradach, mieszkających w miejscach typu – namiot z dobytkiem, który mogę zebrać na wózek i przenieść się w wygodniejsze miejsce.
Dziś w drodze ogłoszono alert o porwaniu dziecka, prawdopodobnie ze stacji benzynowej. Akcja była szybka i mamy nadzieję, że złapano tego oszołoma.
Jedziemy na 3 samochody – więc ekipa jest na tyle duża, że uzupełniamy się ze wszystkim i mamy prawie wszystko – włącznie z igłą i nicią.
Rozłożyliśmy namioty i jak grzeczne dzieci musieli położyć się spać zaraz po 22:00. Sąsiedzi nazwali nas Francuzami i zagonili do namiotów. Chyba powinniśmy się obrazić 🙂
Dzień 4 – Bryce Canyon National Park
Dzień zaczął się słowami Tomka: „Bryce Canyon nadchodzę… tylko się ubiorę”. Różnorodność dzisiejszego dnia zaskoczyła nas wszystkich. Miało być gorąco i parno, a zlało nas po całości, wiało i tylko przez chwilę prażyło słońce.
Ciąg dalszy zdrowotnych przygód – członek naszej ekipy przeżył zemstę… Trump’a = wg lokalizacji, podczas trekingu. Lokalni rangersi są pomocni w takich sytuacjach, choć w momencie, kiedy jeden z nich naciągnął niczym chirurg przed operacją pomarańczowe silikonowe rękawiczki, nieco zdrętwieliśmy. Na szczęście chodziło tylko o zewnętrzne badanie brzucha…
Bryce Canyon był piękny i idealny na wycieczki z dzieciakami. Po deszczu od razu zaczęły płynąć rzeki wody z gór, na szczęście nasze namioty pozostały na miejscu. Tylko my zakończyliśmy dzień jak zmokłe kury po krótkiej przebieżce do namiotów… i po co to było…
Kolorystyka gór w kanionie zachwycała, a skojarzenia wierzchołków pobudzały do wyobraźni. Widzieliśmy buty, młot Thora, liść i pałkę z kurczaka 🙂
Dzień 4 – Zion National Park
Z naszego campingu nie mamy daleko do tego Parku. Przy wjeździe nie sprawdzano ilości osób w samochodzie. Oczywiście mieliśmy wcześniej kupione wejściówki uprawniające do całorocznego zwiedzania parków narodowych. W naszym przypadku bardziej sie to opłaca. Zostawiliśmy samochody pod muzeum i udaliśmy się na Shuttle bus, który kursował bardzo często, a kierowca jasno objaśniał szczegóły trasy. Ominęliśmy najbardziej niebezpieczny szlak – Angels Landing, żeby w pełnym słońcu udać się na pomniejsze spacery. Niestety sporo planowanych przez nas szlaków była zamknięta z powodów opadających kamieni lub osuwisk. Zrobiliśmy sobie przerwę w cieniu wielkiego drzewa ma trawie, gdzie dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że mamy wielu towarzyszy w postaci naturalnego nawozu w kształcie bobków niezidentyfikowanego zwierza.
Przy jednym ze szlaków wiewiórki lawinowo oczekiwały od nas jedzenia wyciągając do nas łapki i pyszczki. Było ich zatrzęsienie. Karmienie ich to koszt $100. Zawsze można więc po prostu dać im banknot – kosztowo wyjdzie to samo.
Podczas przemieszczania się już kilka razy widzieliśmy z bliska sarny – jakby oswojone z turystus sapiens machają ogonkami nad białą pupą.
Wzdłuż dróg też leżą, przy czym po nieco bardziej dramatycznych przeżyciach.
Najciekawszy szlak dla nas wszystkich biegł częściowo w wodzie. Przedzieraliśmy się przez rzekę po kolana w rwącym strumieniu, aż woda doszła do niebezpiecznego poziomu pasa najmłodszych dzieci.
Dziś Tomcio miał urodziny. Był przeszczęśliwy zjadając swój tort ułożony ze stosu ciasteczek Oreo – zaraz potem, jak Panowie podrzucili go 8 razy.
Dzień 5 – Podchodziliśmy do Zebry
Kanion Zebra, który oglądaliśmy na zdjęciach wyglądał niezwykle ciekawie.
Po obowiązkowym porannym praniu, ruszyliśmy dziś w jego kierunku drogą numer 12. Zjechaliśmy z asfaltu i sporą część musieliśmy pokonać drogą szutrową. Pogoda była cudowna, choć z jednej strony naciągały czarne chmury.
Szliśmy w pełnym słońcu łąką, przekraczając co jakiś czas bród rzeki i mijając ślady wielkiego kota z młodym, domyślnie pumy. Piasek koloru pomarańczowego przyklejał się do sandałów. Mijający turysta poinformował nas o wysokim stanie wody w kanionie.. na pytanie – czy po kolana – powiedział, że raczej po szyję.
Większość z nas zdecydowała się na powrót w delikatnym popłochu. Nie dość, że widniało nad nami widmo burzy, to jeszcze zauważaliśmy coraz więcej śladów dzikiego kota.
Ostrzeżenia odnośnie nagle wzbierających wód pod wpływem deszczu są wszędzie. Pomarańczowa ziemia nie wchłania deszczu.
Karawana prawie biegła do aut, podczas gdy reprezentacja poszła dalej sprawdzić słuszność opinii spotkanego turysty. Okazało się, że miał rację. Kanion był zalany.
Po reanimacji kilku osób i przyjemnej rozmowie z rangerami o hollywoodzkich uśmiechach pojechaliśmy dalej do punktu zwanego Devil’s Garden. Sesja zdjęciowa w tle z niesamowitymi kształtami skał i scenografią niczym w westernie przerwały grzmoty.
Jak tylko wsiedliśmy do samochodów zaczęło padać. I się zaczęło – off road, 4×4, fruwające błoto i ślizgające się bokiem samochody. Tak wyglądał wyjazd z szutrowo-błotnej drogi podczas ulewy.
Żeby nie powtórzyć błędu z dnia poprzedniego zdecydowaliśmy się na przeczekanie burzy w klimatycznej knajpce rodem z czasów lat 50-60 w tle z muzyką z Dirty Dancing i szafą grającą co nieco już uwspółcześnioną. To jest Ameryka!
Wszędzie widujemy wielkie auta, najczęściej pick-upy, ciągnące jeszcze większe przyczepy lub motorówki. Farmerzy też są przez duże F, z kapeluszami o dużych rondach.
Podróże samochodem są proste, a droga mimo, że nie jest autostradą, jest poprowadzona bezkolizyjnie. Nie możemy jeszcze rozgryźć żółtych linii, które są dodatkowym pasem do skrętów, ale dokładnych zasad jeszcze nie ogarnęliśmy.
Dzień 6 – Pożegnanie z Bryce Kanion
Trudno się myje namiot z rana, po tym jak kilka nocy z rzędu przetacza się przez niego Amazonka.
To był bardzo długi dzień.
Trasa Pick-a-boo biegła najpierw w dół zakosami, potem przez pokaźną dziurę w skale, na końcu dnem kanionu. Wyprzedziła nas sarna, przechodząc nam drogę. Tu grupa znowu się podzieliła, przy czym wszyscy usłyszeliśmy wrzask kobiety i zobaczyli jak biegnie w dół. Facet, który z nią był pobiegł pod górę. Pomiędzy nimi został taki dziecinny wąż – grzechotnik. On był najbardziej przerażony z nich trzech.
Najwięcej turystów spotykamy że Stanów, Francji i Niemiec. Polaków do tej pory brak, poza nami.
Ruszyliśmy dalej do Arizony nad jezioro Powella. Temperatura jak w nagrzanym piekarniku. Zmęczenie i tempo wycieczki zaczęło się dawać we znaki. Zabraliśmy dzieciaki nad wodę, żeby się popluskali. Przepływające motorówki robiły fale. Ale to nie miał być jeszcze koniec tego dnia.
Pojechaliśmy, a potem pobiegliśmy zobaczyć Horseshoe Band. Miejsce gdzie rzeka otacza pętlą skałę. Mieliśmy zdążyć na zachód słońca, ale nastąpił drobny poślizg. Nie nie… to jeszcze nie koniec tego dnia.
Ostatnim na szczęście już punktem była wyprawa pt. Poszukiwacze zaginionej łazienki. Grzegorz wyznaczał azymut, a ja z chłopakami podążaliśmy jak ćmy za światłem. Kiedy doszliśmy do celu przez kolczaste krzaki, okazało się, że to opuszczona toaleta bez pryszniców. Nie działało w niej światło, a jedna toaleta owinięta była czarnym workiem foliowym. No od razu przypomniało mi się te kilka scen z horrorów, które widziałam. Włos się zjeżył i ruszyliśmy z powrotem. Możecie sobie wyobrazić moją reakcję, kiedy już wróciliśmy, a Grzegorz wskazał palcem inne światła mówiąc – może tam… Historia miałaby happy end, gdyby nie to, że jak już dostaliśmy się do właściwego miejsca okazało się, że nie zabrałam ze sobą pieniędzy na płatne prysznice, jak i telefonu… Zwieńczeniem wieczoru była walka z robakami o każdy kawałek jedzenia czy łyk piwa. Agnieszka zjadła jednego zielonego – połączyła dwie rzeczy przepijając alkoholem za radą Grzegorza.
Tak zaczęła się pierwsza gorąca noc – w sensie temperatury.
Dzień 7 Kanion Antylopy i Mesa Verdańskie czarne niedźwiedzie
Rano wyjechaliśmy do kolejnego kanionu – zawieziono nas tam klimatyzowanymi busami. Można zabrać ze sobą tylko wodę, żadnych torb, nawet najmniejszych. Kanion Antylopy – czerwony z pięknymi zlewającymi się wąskimi przejściami, bardzo przypadł nam do gustu. Nie był duży, nie było tam tłumów, a indiański przewodnik z plemienia Navajo dbał o to, żeby na zdjęciach nie było innych osób. To najmniej popularny z trzech kanionów Antylopy – Upper, Lower i X. Tomkowi po nodze chodził jakiś pająk w kolorze jasnego beżu z czarnymi oczami. Był całkiem spory. Zapytaliśmy przewodnika czy jest niebezpieczny. Powiedział przydeptując go, że „już nie”.
W drodze powrotnej Grzegorz jeszcze wyskoczył na Horseshoe, żeby rzucić okiem na krajobraz w świetle dziennym i 37 stopniowym upale.
Skierowaliśmy się do Mesa Verde w stanie Colorado.
Zmieniające się krajobrazy zachwycały i zaskakiwały. Za każdym zakrętem było coś ciekawego. Aparat miał wiele do uchwycenia.
Camping był położony między drzewami i krzakami. Otrzymaliśmy ostrzeżenie o niedźwiedziach w okolicy i instrukcje co robić jeśli jakiś pojawi się w okolicy. Podobno zwabia je nawet zapach środków czystości. Wszystko należy trzymać zamknięte w samochodzie. Jeśli niedźwiadek zdecyduje się na wizytę na campingu trzeba na niego krzyczeć i hałasować jak najgłośniej, a jeśli zacznie uciekać – informacja dla nadgorliwych – nie gonić go 🙂
Dzień 8 – Mesa
Rankiem zamiast niedźwiadka pojawiła się przy naszych namiotach łania z dwoma młodymi. Pełna natura.
Pojechaliśmy w kierunku zamówionej wycieczki do Cliff Palace – 800 letnia osada Indian wczesnych Pueblo. W drodze zwiedzaliśmy na zasadzie „hop in – hop out” wiele punktów widokowych na Park Mesa Verde i inne osiedla. Upał był nieziemski. Słońce prażyło i piekło do bólu.
Droga do Monument Valley była długa i było ryzyko, że jeśli chcielibyśmy się zatrzymywać w każdym punkcie widokowym to nie dojechalibyśmy i do północy. Mijaliśmy pompy do wydobywania ropy naftowej, stare auta, urokliwe miasteczka, niskie domki. Słońce już zachodziło kiedy dojechaliśmy do Monument Valley. Majestatyczne!!!
Był tam też po drodze Forest Gump Point – czyli miejsce, w którym bohater filmu zdecydował, że już nie będzie biegał. Tomek stwierdził sarkastycznie, że to chyba najciekawsze miejsce na ziemi… jakby to kogoś obchodziło, kiedy jakiś facet przestał biegać.
Dojechaliśmy na camping The View – obok hotelu, restauracji i RV parku (czyli dla kamperów). Poszliśmy zamówić jedzenie, ale jako goście… innej kategorii (nie hotelowi), dostaliśmy możliwość zamówienia tylko na wynos. Dobre i to. Na zewnątrz było nadal bardzo ciepło mimo późnej godziny wieczornej. Na ścianie budynku wyświetlany był jakiś western idealnie pasujący do scenerii wokół. Wykorzystaliśmy okazję i zjedliśmy przy stoliczkach, jak Amerykanie – z filmem w tle.
Jesteśmy teraz na terenie rezerwatu Navajów. Panuje tu bezwzględny zakaz spożywania alkoholu. Jest więc dostępne piwo, jak i wino – bezalkoholowe.
Na koniec dnia czekała nas jeszcze wyjątkowa przygoda – rozbijanie namiotów po ciemku na czerwonym piachu poprzecinanym kolczastymi roślinami. Dzień zakończyliśmy około 23. Temperatura około 20 stopni utrzymywała się cały czas, a wiatr zawiewał westernowy piasek.
Dzień 9 – Wielkie Skały i droga do Największego Kanionu na świecie
Czas na zakupy – indiańskie błyskotki kuszą w Monument Valley: bransoletki, naszyjniki, zakładki do książek i tradycyjnie kolczyki, które zwykle kupuję w podróży. Motywy łapaczy snów, konie i błękitne kamienie królują na stoiskach, gdzie bez trudu można zapłacić kartą.
Samochód 4×4 przydał się w jeździe po piasku i bezdrożach Valley Drive dookoła monumentów przypominających na przykład zwierzęta.
Przyroda to najlepsza artystka i malarka. Niebo było zachmurzone, a temperatura i tak wynosiła około 30 stopni.
Podróż do Grand Canyon zaczęła się w słońcu, prowadziła poprzez burzę piaskową i deszcz, żeby finalnie u celu zakończyć się mżawką, w czasie której rozkładaliśmy namioty.
Jak do tej pory pogoda jest nieprzewidywalna. Mieliśmy już wiosnę, lato i jesień. Dziś temperatura spadła do 14 stopni.
Śpimy na campingu Mather Campground wśród okolicznej dziczyzny roślinożernej co jakiś czas wyglądającej z lasu. Zostajemy tu dwa dni, aby przekonać się na własne oczy o wielkości tego kanionu.
Gdy inni pompują jeszcze materace głośnymi pompkami, my idziemy spać, w drodze do namiotu tylko strasząc w odwecie kolegę Darka, który non stop naśladuje dzikie zwierzęta. Jutro ambitny plan wycieczki, oby pogoda nie miała innych planów.
Dzień 10 – Wielki Wielki Kanion
Aura nie współpracuje z nami. Lało całą noc i rano. Nasi Supermani zrobili śniadanie pod stołem – i nie chodzi tu o jakieś szemrane interesy. Mieliśmy okazję poleżeć w namiotach w oczekiwaniu na nadejście choćby mżaweczki. Nadeszła około 9 rano. Wykorzystaliśmy nasze mechaniczne rumaki, żeby dotrzeć do punktów widokowych nad Wielkim Kanionem stworzonym przez rzekę Kolorado. Pasujące góry tworzyły zmienny krajobraz. Czasem wystarczyło poczekać kilka minut i kanion wyłaniał się okazale spod chmur niczym scena w teatrze po podniesieniu kurtyny.
Każdy geolog pasjonat dostałby tu szaleju, widząc warstwy skał, niektóre sięgające około kilometra w dół. Rzeka Kolorado wiła się głęboko w dole brudno brązową wstążką sprawiając jakże mylne wrażenie malutkiego potoczku. Wzdłuż kanionu biegnie asfaltowa dróżka tak dobrze utrzymana, że można nią jechać wózkiem. Największe wrażenie sprawiła przygniatająca rozległość tego Kanionu. Warto spojrzeć na te same miejsca o innych porach dnia. Zmieniające się oświetlenie powoduje, że odkrywa się to miejsce od nowa. Wróciliśmy na kemping i ugotowaliśmy obiad z 3 dań 🙂 Najlepsza przyprawa – głód – spowodował, że nikt nie wybrzydzał.
Po południu pojechaliśmy na drugą część zwiedzania. Rozjaśniło się i mogliśmy posiedzieć na brzegu kanionu słuchając Vangelisa – Ask The Mountain. Wzdłuż kanionu jeżdżą darmowe Shuttle Busy (w cenie wejściówek do parku), więc poruszanie się nie jest trudne.
Nasz pierwotny dzisiejszy plan przejścia wzdłuż krawędzi zrealizowaliśmy częściowo.
Nasze namioty wreszcie były rozłożone na równej powierzchni. Mogliśmy więc wyspać się porządnie, krótko co prawda.
Internet w miejscach gdzie jesteśmy jest najczęściej kiepski, często też nie ma w ogóle zasięgu. Nie spodziewaliśmy się tego w kraju tak rozwiniętym jak Stany.
Dzień 11 – Reply Kanionu i Viva Las Vegas
Rankiem w związku z konfliktem interesów grupa rozdzieliła się. My pojechaliśmy na dalsze zwiedzanie kanionu – czerwoną linią autobusem jak najdalej – tam, gdzie nie dojeżdżają samochody prywatne. Kilka rzutów okiem na tą „dziurę” i jedziemy dalej – do Las Vegas.
Autostrady i drogi szybkiego ruchu są wszędzie, przy czym wiele odcinków jest zaniedbanych. Infrastruktura jest nieco leciwa i rozumiem już zdanie mojego znajomego, który po wizycie w Polsce stwierdził, że w Stanach te przybytki wyglądają dużo gorzej. Zobaczymy jak będzie u nas za 20 lat…
Klimatyzacja to jakaś zmora – z jednej strony nie da się w wielu miejscach bez niej funkcjonować, a z drugiej, posiedzenie na przykład w Taco Bell grozi odmrożeniami kończyn. Kto bogatemu zabroni…
A propos bogatemu. Jadąc przez pustynie, tereny Indian i w rejonach górskich, napotykamy wiele miejsc, gdzie ludzie żyją w biednych chatkach, przyczepach kempingowych, barakach. Nie widać na każdym kroku jakiegoś przepychu, czy ludzi, którzy zrealizowali swój American Dream.
W drodze zatrzymaliśmy się na tamie Hoovera. W wielkim upale przebiegliśmy w dwie strony, ale też wdrapaliśmy się na most, skąd bardzo widoczna była różnica poziomu wody po dwóch stronach zapory. Niesamowita konstrukcja z przeszłości.
Konsumpcjonizm – amerykańska choroba rozszerzająca się drogą kropelkową, traktowana na równi z wirusem ebola, dopadła resztę naszej grupy biegającej po outletach i sklepach z napisem SALE. Obłowili się jak piraci z Karaibów i szczęśliwi wrócili do miejsca noclegowego. Nocowaliśmy w hotelu Mardi Gras – oczywiście jest to hotel z kasynem. Wielkie wygodne łóżka i przyzwoite warunki, w zaskakująco niskiej cenie.
Gorąc lał się z nieba, mimo, że było już po zachodzie słońca.
Pojechaliśmy do centrum autobusem. Miły kierowca nieco zdziwił się na nasz widok i pozwolił nam jechać gratis, bo automat nie wydawał reszty. Usiedliśmy i dyskretnie się rozglądnęliśmy. Czułam się prawie jakbyśmy jechali transportem więziennym. Turyści raczej nie korzystają z tego środka transportu. Przetrwaliśmy 3 przystanki i wysiedliśmy kierując się w stronę Bellagio. Obowiązkowy punkt programu – tańczące fontanny z muzyką Franka Sinatry. Coś cudownego. Poza tym kicz gonił kicz. Panie w piórach zapraszały do klubów i miłe było to, że omijały mężczyzn ciągnących za sobą dzieci. Może dlatego, że mieli oni zajęte ręce. Neony, głośna muzyka i kicz… dużo kiczu. Tak dużo, że to wszystko nawet ładnie w efekcie wyglądało. Stało się to klasą samą dla siebie. Limuzyny leniwie brały zakręty, a z samochodów leciały rytmiczne basy. Spotkaliśmy Myszkę Miki i Lorda Vadera – wyjątkowo głośniej niż zwykle oddychał w tym upale. Niestety nie udało nam się zobaczyć Elvisa, ale pewnie w tym tłumie gdzieś był. Wróciliśmy jednotorową kolejką naziemną Monorail – nieco droga atrakcja (5 USD od osoby) za to w komfortowych warunkach i bez szemranego towarzystwa.
W hotelu chcieliśmy spróbować trochę hazardu. Skończyło się na tym, że dzieci zostały wyproszone z kasyna, a my zagraliśmy za symbolicznego dolara w coś w stylu jednorękiego bandyty w wersji elektronicznej, nie mając pojęcia o zasadach. Dolar przegraliśmy.
Dzień 12 – Dead Valley na nas czeka…
Grzegorz spędził nas z łóżek przed 7 rano, bo Death Valley na nas czeka… powiało grozą. Miłośnicy Wallmarta w pełni zaopatrzeni ruszyli w kierunku Kalifornii.
Nevada po drodze w skrócie to – poligon atomowy, bazy wojskowe, promy kosmiczne, kosmici i Elvis Presley który nie umarł. Wszystko z jednej bajki.
Dzisiejszy dzień był napięty niczym cięciwa w łuku zawodowego wojownika Apaczów.
Już chyba tradycyjnie wskakiwaliśmy i wyskakiwaliśmy z samochodu celem wykonania zdjęć. Dolina Śmierci nas nie zawiodła. 50 stopni Celsjusza, parzący piasek, ostrzeżenia o możliwości śmierci, paliwo drogie jak złoto, stacje co około 70 mil. Samochody żarły zawartość baku jak ciasteczkowy potwór… ciastka. Widoki były jak na takie wysuszone miejsce – zróżnicowane. Temperatura osłabiała nas i wprawiała w senność. Pustynny wiatr wypalał nas niczym wielka suszarka Guliwera. Parzył.
Widzieliśmy samochody w takich ładnych materiałowych ubrankach, zapewne, żeby blacha nie nagrzewała się za bardzo.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczko po trzęsieniu ziemi, widok nędzy i rozpaczy, porozbijane szyby, zawalone dachy, jakby nikt tam nie mieszkał od wielu lat. Dojechaliśmy do kempingu przy jeziorze Bass bardzo krętą drogą i bardzo późno. Na nasze szczęście cisza nocna nad jeziorem nie obowiązuje. Na kempingu obok w najlepsze trwała impreza, a w powietrzu czuć było zapach lekkich ulepszaczy humoru. Rozbiliśmy namioty po ciemku. Bardzo mi się tu podoba. Standard kempingu niestety w tym miejscu jest najgorszy – spuszczanie wody w toalecie zaraz po wykonaniu kombinacji wajchą niczym do sejfu, brzmi jak wzywanie Belzebuba. Dodatkowo w toalecie dla inwalidów jest lustro, w którym nie widzisz swego odbicia… a tak, żeby wk… tych, co jeżdżą na wózkach, jak już wyspindrają się, żeby się ogolić. Za to powietrze jest czyste, drzewa piękne, a jezioro Bass – zobaczymy jutro.
Dzień 13 – Na skraju Yosemite
Wyspaliśmy się przy delikatnym szumie drzew. Ucieszyły nas ostrzeżenia o nietoperzach – zjedzą wszystkie robaki latające. Rejestracja na kempingu zajęła nam dużo czasu, więcej niż się spodziewaliśmy. Zmieniliśmy więc pierwotne plany i pojechaliśmy zobaczyć sekwoje na terenie parku – Mariposa Grove. Po godzinnym ślęczeniu w korku, przy wjeździe do parku Yosemite, ryzykując, że znaki dotyczące śniegu w tym tempie będą nas wkrótce dotyczyć. Wreszcie przesiedliśmy się do busa i zawieziono nas do miejsca startowego. Sekwoje są przepiękne, koloru kasztanowego, przeplatane czarną, spaloną korą – od pożarów spowodowanych uderzeniami piorunów. Największa z nich o nazwie Grizzly – miała około 65 metrów wysokości, 20 metrów obwodu i 2000 lat. Zdjęcia nie oddadzą ich prawdziwych rozmiarów i majestatycznego widoku. Sekwoje mają liście, nie igły i stosunkowo malutkie szyszki.
Po południem wybraliśmy się na bardziej przyziemne rozrywki – popluskać się w jeziorze Bass. Kolor turkusowy górskiego jeziorka i sosnowe drzewka wprowadzały klimat niczym z Dirty Dancing. Okoliczne ośrodki wczasowe wrzały od muzyki i głośnych rozmów, a po jeziorze śmigały wszelkie możliwe formy motorówek, skuterów, pontonów etc.
Leniwe po południe było nam potrzebne. Jutro wcześnie zrywamy się, żeby zdążyć na zwiedzanie parku Yosemite (czyt. Josemiti) – obecnego celu naszej wyprawy.
Dzień 14 – Opady szczęk
Przedsięwzięcie wyjazdu 13 osób, w tym 4 dzieci o 6 rano z kempingu udało się ze studenckim poślizgiem. Tym sposobem byliśmy w parku już przed 8 rano. Znalezienie odpowiedniego parkingu, miejsca na nim i już możemy biec do autobusu na 8:30, który ma nas zawieźć do Glacier Point. Jeszcze tylko bieg po wydruk biletów i wsiadamy. Opadające śpiące głowy zrywały się na coraz to ładniejsze widoki. Usłyszeliśmy kilka ciekawych historii i faktów, podziwiając między innymi górę El Capitan – jedna z najwyższych na świecie ścian wspinaczkowych. Kiedy dotarliśmy na szczyt, oczom naszym ukazał się Half Dome – symbol Parku Yosemite. Granitowe szare skały wystawały ponad zielone lasy.
Macie tak czasem, że jesteście w całkowicie obcym wam miejscu, a mimo to od razu czujecie się jak u siebie? Ja tak miałam w Parku Yosemite. To zaczarowane otoczenie.
Po wielu westchnieniach udaliśmy się na szlak – 4.6 mili w dół. Grupa rozciągnęła się na sporej długości. Słońce przypiekało. Naprzeciw szlaku mogliśmy podziwiać wodospad złożony z co najmniej 4 kaskad, zmieniający się pod wpływem wiatru, dolinę Yosemiti i piękne formacje skalne. Droga w dół wiła się zygzakami. Wg mnie szlak był dłuższy, a podane odległości były na zachętę. Większość czasu szliśmy w cieniu, między innymi sekwoi.
Miałam czkawkę przez część drogi i prosiłam chłopców, żeby coś na to zaradzili. Czarek szedł pierwszy, kiedy w pewnym momencie zakrzyczał i pobiegł do przodu. Resztę historii opowie sam – nie chcę mu psuć pointy 🙂
Zmęczeni doszliśmy w końcu na dół, gdzie jak przystało na Park Narodowy ludzie kąpali się w rzeczkach i łowili ryby w strumieniach.
Rzuciliśmy okiem na wodospad i wróciliśmy na kemping, żeby jeszcze skorzystać z kąpieli w jeziorze Bass.
Udało nam się też wieczorem w pełnym składzie posiedzieć przy piw…ach. Zaskoczyła nas cisza na kempingu, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że to weekend się skończył.
Jutro znowu wczesne wstawanie… do tego zwijamy namioty i znowu przeprowadzka.
Dzień 15 – Rozdział w drodze
Początkiem tygodnia w Parku Yosemite faktycznie są mniejsze kolejki, ale i tak trzeba wyjechać wcześnie rano, żeby znaleźć miejsce do parkowania. Do parku przejeżdża się przez tunel wydrążony w skale, a wyjeżdżając z niego widać od razu wschód słońca za górą El Capitan.
W parku nie ma zasięgu, a nawet GPS robi częste przerwy na kawę, o Internecie nie wspominając.
W planach mieliśmy na dziś jezioro Mono Lake i Tahoe Lake. To drugie odpadło w przedbiegach z powodu odległości.
Grupa podzieliła się znowu i sami pojechaliśmy nad Mono Lake.
Jeziorko miało zaprezentować ciekawe skalne formacje, powstałe przez podwodne źródła. Droga do niego wiodła drugą częścią Parku Yosemite, której jeszcze nie znaliśmy. Mijaliśmy tak cudne widoki, że Grzegorz chciał wysiąść z samochodu przed jego zatrzymaniem się. Ściślej mówiąc chciał otworzyć okno, ale w amoku otworzył drzwi. Głowy kręciły nam się dookoła, bo za każdym zakrętem wyłaniały się nowe perełki.
W pewnym momencie spostrzegliśmy, że musimy zatankować. Grzegorz spokojnie oswiadczył, że w okolicy jest kilka stacji. Pierwsza nie miała możliwości zapłaty gotówką, druga była zamknięta… zaczęło się robić nerwowo, kiedy okazało się, że do trzeciej mamy 30 mil i tyle samo pokazywał wskaźnik paliwa. Na dodatek droga zaczęła piąć się w górę. Wskaźnik paliwa spadał szybciej niż odległość do stacji, gdy Tomek oświadczył, że pchać nie będzie… na nasze szczęście, kiedy już wskaźnik przestał wyświetlać jakąkolwiek liczbę, droga zaczęła opadać w dół. Mimo tego mile ciągnęły się jak ser chedar na tacos. Dotoczyliśmy się na oparach i Grzegorz wlał paliwo, najpierw do tej czarnej dziury, która nas pchała, potem do baku. Z niesamowitym komfortem ruszyliśmy dalej.
Kiedy pełni szczęścia przemierzaliśmy kolejne piękne okolice, w samochodzie przy otwieraniu, eksplodowała nam cola zalewając połowę samochodu – od okien po podłogę. Samochód wygląda jak chlewik. Na koniec dnia wysypaliśmy na tylną podłogę frytki – do kompletu.
Dojechaliśmy już prawie po ciemku na kemping w miejscowości Olema. Wreszcie miękka trawa i bez piachu. Ekipa pomogła nam rozłożyć namiot wskazując od razu płaskie miejsce i działając w pełnej gotowości niczym zespół podczas zmiany opon na pitstopie. Na kempingu były ostrzeżenia o szopach.
Dzień 16 – O San Francisco – jakieś ty cudowne!
Kiedy pierwszy raz mogliśmy się wyspać około 7 zaczęło mi dzwonić jakieś źle ustawione przypomnienie, potem zadzwonił telefon służbowy – pomyłka, po chwili ciszy zgraja ptaków zaczęła nam wrzeszczeć pod namiotem, a później Grzegorz zapytał gdzie są kluczyki od auta. Tja….
Jesteśmy skazani na poranne pobudki.
Kemping za dnia też wyglądał ładnie. Grupa porządkowa wysłana przez pingwiny z Madagaskaru chodziła pomiędzy namiotami – kosy.
Sprawnie się spakowaliśmy i przyjęliśmy kierunek San Francisco – punkt widokowy na most Golden Gate.
Tradycyjne w tym rejonie mgły pokryły cały widok, jak mleko bawarkę.
Nic nie zobaczyliśmy – tym razem. Ale tak łatwo się nas nie pozbędą. My tam jeszcze wrócimy.
Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy po urokliwych uliczkach na zwiedzanie miasta San Francisco. Kręta i stroma uliczka Lombard Street wiła się wśród kwiecistych parkanów. Współczucie dla mieszkańców, którym pod oknami codziennie przechodzą setki turystów, ale też przejeżdżają samochody. W San Francisco również byli bezdomni. Część z nich nosiła tabliczki z napisem: F… Trump. Klimatyczne nadbrzeże, skradło nasze serca. Widzieliśmy łódź podwodną, statki, scenę gościa, który sam miał grać na kilku instrumentach, ale nie doczekaliśmy występu. Na koniec dotarliśmy do słynnej przystani Pier 39. Stamtąd ruszyliśmy do China Town. Chińszczyzna całego świata machała do nas z okien wystaw. Napisy po chińsku, muzyka i nieco kiepskie murale. Chcieliśmy przejechać się zabytkowym tramwajem, ale kolejka trwała godzinę, więc zrezygnowaliśmy.
Pojechaliśmy jeszcze raz zobaczyć złote wrota – most Golden Gate. Mgła zniknęła, pojawił się cudowny pomarańczowy kolor i mega wiatr. Trudno było zrobić zdjęcia bez włosów na twarzy – to znaczy Grzegorz tego problemu nie miał. Znowu rozkładaliśmy namioty po ciemku. Było chłodno – około 15 stopni.
Dzień 17 – Jedynką przez Kalifornię
Kolejny dzień w drodze. Pogoda nas nie rozpieszcza, mocno wieje i jest 16-17 stopni Celsjusza. Zatrzymujemy się co chwilę oglądając widoki na Pacyfik, zazdroszcząc prywatnym posiadłościom z dostępem do wybrzeża. Przerwa na obiad w pięknych okolicznościach przyrody, z widokiem na delfiny w Pacyfiku, była cudownym przerywnikiem podróży.
Tankowanie w USA jest nieco skomplikowane – trzeba zapłacić kwotę za jaką chce się zatankować w kasie, potem wrócić i zatankować, jeśli zapłaciło się za dużo, trzeba wrócić na stację po zwrot reszty. Tankowanie działa do określonej kwoty, potem pompa się wyłącza.
Zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby zobaczyć kolonię słonii morskich z całkiem bliska. Widzieliśmy też sparing samców i obsypywanie się piaskiem.
W końcu dotarliśmy do Morro Bay z charakterystyczną skałą w Oceanie. Posiedzieliśmy jeszcze na dachu hotelu z winem i osunęli się w objęcia Orfeusza na miękkich materacach.
Dzień 18 – Pierwszy dzień błogiego lenistwa – Morro Bay
Zimno. Wyspani, po śniadanku, poszliśmy zwiedzać malownicze miasteczko Morro Bay. Słodkie małe uliczki, nadmorski klimat, foki na platformach, wrzeszczące mewy. Cudnie i cicho. Wstąpiliśmy do kilku sklepów w stylu Art Decor – w skrócie to po prostu ciucholandy połączone z antykwariatem w niesamowicie gustownym stylu.
Plaża przywitała nas rojem much koczujących na każdej kępce glonów wyrzuconych na brzeg. Woda w Pacyfiku była lodowata. Niektórzy śmiałkowie pływali i surfowali. Chłopcy zbudowali twierdzę, która została zabrana przez morze. Zebraliśmy się więc i ruszyli po pożywienie. Stylowa knajpka wysunięta w zatokę z widokiem na wydrę morską lub fokę… nie widzieliśmy dokładnie, urzekła nas stylem eko – papierowe słomki i recyklowane kubki komponowały się z pysznym jedzonkiem.
Laba totalna – siesta: Grzegorz siedzi w kocu na balkonie (w cieniu jest z 18 stopni i wieje chłodny wiatr), chłopcy oglądają film, a ja właśnie to piszę :).
Okazało się, że w tym miejscu jest specyficzny mikroklimat i zawsze jest tak chłodno, 40 km dalej na południe jest już dużo cieplej. Hotele mają kominki gazowe w środku każdego pokoju.
Wieczorem wychodzimy jeszcze na rybkę, żeby miło zakończyć ten dzień w spokojnej, leniwej miejscowości.
Dzień 19 – Droga do LA
Saga drogi dziś po raz kolejny zagościła w naszym terminarzu. Z pełnym luzem ruszyliśmy dalej jedynką wzdłuż wybrzeża podziwiając napierający na piaszczysty lub kamienisty brzeg Ocean Spokojny alias Pacyfik.
Podziwialiśmy platformy wiertnicze w oddali. Zatrzymaliśmy się na szybkie Taco Bell, które nam posmakowało. Za Santa Barbara zaczęliśmy się rozglądać za plażą, mając niedosyt po wczorajszym zlodowaceniu w Morro Bay. Znaleźliśmy jedną tajną plażę lokalną o nazwie El Matador, jeszcze przed Malibu, choć informacja na stronie internetowej nie była już aktualna. Plaża nie jest już tajna, ani trudno dostępna – jest przy niej parking i bardzo strome drewniane schody. Stoi też linia woniących toi-toi. Zejście jest dosyć niebezpieczne, ale warte wszelkiego zachodu. Na brzegu i w wodzie stoją gigantyczne skały, plaża ma kilka części, a plażowicze starają się przykleić jak najbliżej skał, żeby pazerny Pacyfik ich nie dosięgnął. Dla tych, którzy bagatelizują tą odległość Ocean ma niezłą nauczkę – na naszych oczach zalał całą linię kocy, ręczników i ludzi z ich dobytkiem. Chłopaki mieli świetną zabawę uciekając przed giga falami i walcząc z powrotnym ciągiem, zwalającym z nóg.
Do hotelu w miejscowości typu sypialnia Los Angeles, dotarliśmy jeszcze w świetle wieczornego słońca. Jutro wielki dzień dla dzieciaków – Disneyland.
Dzień 20 – Czy Walt się popisał?
12 godzin w Disneylandzie, w tym około 5 godzin w kolejkach, 6-7 atrakcji, najdłuższy czas oczekiwania 1,5 godziny, lunch za 180 PLN (3 kawałki pizzy i sałatka), padnięte dzieci. Oto bilans dzisiejszego dnia.
Wracając do początku – strona internetowa Disneya nie jest czytelna. Atrakcji nie da się sortować wg parku, trzeba uważnie czytać w którym parku co jest. My wybraliśmy Disneyland z jego atrakcjami: Star Wars, Toy Story, Myszka Mickey, Indiana Jones, Tomek Sawyer, Tarzan, Alicja w Krainie Czarów, Nowy Orlean, Dziki Zachód.
Naprzeciw tego parku był drugi: Adventure Park California – z jego Avengersami i Marvelem.
Wjazd jest jasno oznakowany, choć nieco przerażające jest 10 pasów samochodów stojących w korku już przez Parkiem. Należało opłacić myto za parking 25 USD, albo dla wyjątkowo leniwych 40 USD – za możliwość pozostawienia samochodu przy stanowiskach dla inwalidów. Organizacja parku jest prosta i na bardzo wysokim poziomie. Już za parkingiem zaczyna się zabawa – kolejka Myszki Mickey zabiera wszystkich w okolice kas. Jest też oczywiście gigantyczny sklep Disneya. W kolejce do kasy staliśmy około 40 minut. Różnica cenowa biletu dla dziecka do 9 lat a dziecka 10 letniego lub dorosłego to tylko 8 USD. Jeśli chciałoby się zwiedzić dwa parki – Disneyworld i Adventure Park – płaci się wtedy dodatkowe 50 USD. Do każdej atrakcji są też tzw. Fast Pass-y – za dodatkową opłatę możesz skorzystać z pierwszeństwa wejścia na daną atrakcję, choć czasem te „szybkie” kolejki są dłuższe niż zwykłe. Trafiliśmy na ostatni weekend wakacji, więc ludzi było multum. Skontrolowano nas na bramkach, jak na lotnisku. Jedno trzeba przyznać jeśli chodzi o atrakcje – były bardzo dopracowane w szczegółach, warte czekania i nie odczuwało się niedosytu po skorzystaniu z nich. Park trafnie określa długość oczekiwania w kolejce, uprzedzając wszystkich o tym na tablicach ogłoszeniowych. Brakuje na pewno drogowskazów (choć przy wejściu dostajesz mapę) i zbiorczych tablic informujących o czasie oczekiwania na poszczególne atrakcje. Jedzenie wewnątrz jest łatwo dostępne i bardzo drogie. Mała woda kosztowała 4,25 USD. Myśleliśmy, że nie można wnosić jedzenia i picia, ale nie ma z tym problemu. Trzeba się też przygotować na słońce i dużo czekania. Nie ma za bardzo możliwości trzymania komuś kolejki, bo zawija ona w takie pokrętne miejsca, że trudno byłoby się w nią wbić w danej chwili. W kolejkach oczywiście nie ma toalet, więc sprawy fizjologiczne należy załatwiać pomiędzy atrakcjami. Trzeba przyznać, że spędziliśmy bardzo miło czas – przede wszystkim w Sokole Millenium – wypełniając misję z sukcesem i ostrzeliwując wroga; w kolejce górskiej – pociągu, podczas szalonej jazdy i ucieczki z eksplozji w jaskinii; na łodzi podwodnej szukając Nemo; w domku na drzewie Tarzana; na wyspie Sawyera chodząc po jego tunelach w skale; na rejsie po rzece przez kilka rzek świata, podczas którego ostrzelały nas małpy i podczas lotu transportowym statkiem z Gwiezdnych Wojen, który przewoził szpiega i okazało się, że jest uzbrojony. Zabawa była przednia, z pewnością polecamy! Wszystko ze sobą współgra: obrazy, muzyka, budynki, stroje obsługi. Warto!
Dzień 21 – Czy to by było na tyle?
Poranne przyziemne pakowanie i jeszcze wciśniemy coś w nasz harmonogram: Kalifornijskie Centrum Nauki.
Dojazd banalny, ogromny parking przy którym przywitał nas samolot szpiegowski Bluebird. Zwiedziliśmy wystawę dotyczącą wypraw Ziemian w kosmos. Wisienką na torcie był prom Endeavor, który fizycznie był i powrócił „stamtąd”. Były też kapsuły ratunkowe, makiety satelitów, symulacja huraganu, możliwość sterowania małym odrzutowcem – fajna zabawa.
Zwiedzanie kontynuowaliśmy na innych wydziałach jak: natura, fizyka, gdzie w zabawny sposób prezentowano „jak to działa”. Tomkowi bardzo podobało się, kiedy jego ręka stała się na chwilę ukwiałem – włożył ją w gumowy rękaw z siateczką na dole i musiał łapać wylatujące w powietrze piłeczki ping-pongowe – czyli pożywienie. Dobry był, pojadłby ?
Czarek zakupił koszulkę z promem kosmicznym, choć koniecznie chciał z napisem NASA. Ostatnio takie koszulki widziałam w Polsce, więc jeszcze nic straconego ?.
Podróż powrotna była dłuuuga jak spaghetti western z przesiadką w Helsinkach. W drodze straciliśmy gdzieś nasze 9 godzin. Jet lag dopadł nas w Polsce i trzymał wyjątkowo długo.
Podsumowując – przejechaliśmy około 6000 km w 3 tygodnie, byliśmy w 4 stanach, zwiedziliśmy 6 Parków Narodowych.
Oto kilka porad:
- Ściągnij mapy offline, bo z Internetem czasem jest krucho.
- Stany to cywilizowany kraj – sklepy są dobrze wyposażone, nawet w europejskie produkty.
- Chleb jest po prostu nie dobry – albo słodki, albo kwaśny. Kupowaliśmy francuskie bagietki, ale i to nie zawsze dało się przełknąć.
- W wielu miejscach dostępne są poidełka, więc niekoniecznie trzeba wydawać pieniądze na wodę.
- Weź koniecznie osłonę na głowę (spaliło mi skórę głowy przez włosy).
- Na pustyni uważaj w klapkach – piasek pali nawet w boki stóp.
- Widzisz stację z niską ceną – tankuj. W Kalifornii paliwo jest droższe niż w innych stanach, w których byliśmy. Na pustynni nie ma zbyt wielu stacji, a i nawet w parkach nie bardzo. A jak już jakąś znajdziecie to ceny paliwa powalają bardziej niż ugryzienie grzechotnika.
- Warto kupić roczną wejściówkę do parków narodowych, koszt to 80 $ dla 4 osób dorosłych – jeśli podróżujecie w więcej osób i do więcej niż 2 parków, wejście do 3 jest już za darmo https://www.nps.gov/planyourvisit/passes.htm
- Suszarki polskie podobno nie działają na przejściówkach amerykańskich, koszt suszarki na miejscu – 20 $.
- W Wallmart można kupić dobrej jakości ubrania po 1 $.
- Większość szlaków jest bardzo dobrze przygotowana – asfaltowana, ze żwirkiem, poręczami.
- Wszędzie, nawet na kempingach są dostępne pralki i suszarki, więc nie ma sensu zabierać zbyt wielu ubrań.
- Jeżeli wybieracie się do Kanionu Antylopy to zdecydowanie wybierzcie tzw. kanion X. W porównaniu z dwoma bardziej popularnymi (Upper i Lower) był niemal pusty, grupa liczyła może 16 osób i nie było żadnego problemu aby zrobić z zdjęcie beż morza głów innych zwiedzających.
- Rezerwacja kempingu w Yosemite to prawdziwy wyścig śmierci. Rejestracja jest otwierana 15 każdego miesiąca na 5 miesięcy do przodu i dosłownie w kilka minut nie ma już miejsc
Mamy już oczywiście wstępne plany na kolejną wyprawę… ?, ale do tej zapraszamy za 2 lata.