Dzień 0 – Na początku był chaos
Pakujemy się, robimy zakupy, planujemy. Wyjazd o tyle inny od poprzednich, że:
a) jedziemy pod namioty
b) jadą z nami dzieci… nasze dzieci 🙂 Tomek 5 lat i Czarek 8 lat.
Wszystko po to, żeby było ciekawiej 🙂
Grzegorz próbnie spakował nieco mniejszy plecak próbując oszukać przeznaczenie… doczepił do niego rzeczy na zewnątrz – od góry, od dołu i po bokach… Uginając się pod ciężarem przechadzał się po domu, a ja pękałam ze śmiechu, bo wyglądał jak ktoś z nietypowym ładunkiem – z każdej strony… na szlaku powinien mieć pilota, który ostrzegałby turystów zwłaszcza przy węższych odcinkach. Każdorazowy jego obrót na pamiątkowe zdjęcie byłby zagrożeniem życia dla innych… bo wyobraźcie sobie potrącenie przez plecak 1x1metr z wieloma wolno latającymi elementami… strach się bać.
W końcu padła decyzja na większy plecak… ciężar zostaje ten sam… i po śmiechu 🙂
Dzień 1 – Żyjemy
Miło widzieć, że zaglądacie na bloga, a tu nic… no cóż – tak się dzieje jak podróżuje się jako pełnoetatowa mama, jak ktoś nie może pisać w samochodzie, bo mu niedobrze, jak ktoś napisał już część bloga, ale nie da rady go skopiować, jak ktoś śpi w namiotach po max 6h i nie rozpoznaje już dnia od nocy z powodu panującego słonecznego światła i wymieniać można by więcej, ale po co :).
Ale żyjemy i pędzę z relacją, a zdjęcia… no sami zobaczycie. Wg mnie nie wymagają komentarzy.
Ale wracając do początku – plan mamy tradycyjnie napięty, można by powiedzieć pękający w szwach, a czasu mało. Przybyliśmy zatem w składzie:
My – czyli 2+2
Krystyna, znana z wcześniejszych wybryków w AU i NZ
Agnieszka – wsparcie farmaceutyczne i nie tylko
Kasia i Piotr – małżeńskie świeżynki
Maciej – brat Kasi mieszkający w Londynie z pięknym british accent
Jarek – nowosądecki biznesman
Marcin – pasażer last minute
Z taką przypadkowo jakby nie było dobraną grupą ludzi po prostu „zdecydowanych” – rozpoczęliśmy podróż.
Delikatne opóźnienie samolotu i po 4 godzinach wylądowaliśmy w Keflaviku.
Dotarliśmy w środku nocy, ale jednak w świetle dziennym do wypożyczalni, gdzie czekała nas niespodzianka – oprócz tego, że jak wcześniej nas uprzedzili przygotowali nam 3 Toyoty Rav4 z automatem (w cenie manual), to jak się okazało auta są nowiutkie… oj żal było później otwierać w nich paczkę paluszków i inne tego typu przekąski.
Kolejno weryfikujemy opinie, które napotkaliśmy w internecie i kilka spostrzeżeń na początek.
POGODA – Jest prawie lipiec – środek lata, a w nocy mamy nawet 4 stopnie. W słoneczne momenty dnia temperatura może dojść do 16 stopni – szaleństwo! W ciągu jednej godziny można przeżyć 4 pory roku – to prawda. Do perfekcji dopracowujemy ubieranie i rozbieranie, a chłopaki na podłodze mają trzy pary butów i tylko pytają – które tym razem mają ubrać.
PS – spodenki niepotrzebne, choć kilku morsów spotkaliśmy.
Zdradliwie długo trwający dzień rozregulował nas totalnie. Kładziemy się spać jak jest jasno, wstajemy jak jest jasno… to akurat nie dziwne…
W Islandii to nie pora na zorzę, zresztą zastanawiam się jakim cudem na tak zachmurzonym niebie w ogóle można ją zobaczyć… choć być może w zimie wygląda to inaczej… ale jak pomyślę o temperaturze na Islandii w styczniu… to kostka lodu przebiega mi po plecach!
Dzień 2 – pierwsze wodospady i lodowce
Żywimy się głównie jedzeniem kosmonautów – bardzo popularnym ostatnio – liofilizowanym (spróbujcie powtórzyć to szybko 3x). Przyjęliśmy w związku z tym zasadę 3Z – zagotować, zalać, zaczekać… potem w sumie czwarte, najważniejsze – zjeść.
Liofilizowany to pikuś jeśli chodzi o islandzkie nazwy – można na nich jeśli nie połamać język, to na pewno poćwiczyć jego elastyczność.
Pierwszy punkt podróży – styk płyt tektonicznych zwany nieoryginalnie Bridge between continents. Właściwie, gdyby nie ta informacja miejsce to nie różniło by się zbytnio od wielu podobnych, które mijaliśmy. Ot taki wąwozik i już.
Drugim punktem programu był wodospad Seljalandsoff. W ogóle Islandia to kraj wodospadów, do dużej części podjeżdża się bardzo blisko, gdzieniegdzie nawet czuć bryzę na twarzy wysiadając z samochodu przy dobrze przygotowanym parkingu.
Zatem udaliśmy się ubrani jak na ulewę ZA wodospad i Tomek w całej swej dziecięcej beztrosce stwierdził, że fajnie by było zejść na dół obok wodospadu, a ja w całej swej matczynej mądrości na to przystałam i skończyło się:
a) przemoczeniem
b) przydepnięciem ręki Tomka podczas ucieczki przed bryzgającą masą wody
c) Grzegorz nie zdążył nam zrobić zdjęcia….
Kolejny wodospad już o prostszej nazwie – Skógafoss na który można było wyjść po schodach – sprawdziliśmy – było ich 428 🙂
Następnie pojechaliśmy w kierunku lodowca Skaftafell. Tam zanocowaliśmy czując w powietrzu mroźny oddech śniegu.
Dzień 3 – Lodowce, wodospady
Dzień rozpoczęliśmy od krótkiego spacerku do lodowca….
…i bajkowego miejsca Jökulsárlón – Glacier Lagoon. Chyba wszystko, co ma w nazwie Laguna – wygląda wyśmienicie.
Następnie po wielogodzinnej jeździe w krainie uwielbiającej polskie Prince Polo (w każdym sklepie można je kupić) zwiedziliśmy następne wodospady: Dettifoss i Selfoss. Każdy inny.
Tu już gdzieniegdzie napotkaliśmy narzucające się midi-muchy, które działają na tej samej zasadzie, co pchły piaskowe w NZ – jak idziesz, to za tobą nie nadążają, jak się zatrzymasz, to czas na atak.
A ponadto oczywiście niebiańskie widoki.
Islandia słynie ze swych koni… może lepiej powiedzieć koników. Niewielkich, ale z charakterem. Jeśli którykolwiek z nich opuści Islandię np. na wystawę, z obawy przed chorobami nie ma dla niego powrotu na wyspę, nawet jeśli jest championem.
Dzień 4 – Delikatne giganty, wodospad i kemping pośrodku niczego
Wieeelki dzień. Po nieudanych łowach na wieloryby w NZ podejście drugie. Pełen sukces!!!!
No, ale od początku: przezornie nie jedliśmy śniadania i zażyliśmy wszelkie możliwe ogłupiacze wsiadając na łódkę wiedzieliśmy jak może się to skończyć. Łódka była starym kutrem, niegdyś służącym do rozlewu krwi.
Pilotem był Hiszpan, który wspomniał jak wyszło słońce, że na Islandii łatwiej spotkać wieloryba niż słoneczny kawałek dnia.
Podróż w tamtą stronę przebiegła w porządku – chłód poranka smagał nasze twarze, podczas, gdy ubrani niczym teletubisie przechadzaliśmy się po pokładzie.
Pierwsze zobaczyliśmy z dosyć dalekiej odległości, ale i tak było to niesamowite przeżycie. Spodziewałam się jednego, dwóch, a one chyba rekompensując nam nieudane pierwsze łowy, pokazywały się jedne po drugich. Kiedy już wydawało się, że to koniec, a słonko zaczęło przygrzewać w nasze ubranka, a w przypadku chłopców w dodatkowo kapoki krępujące im ruchy – popłynęliśmy do drugiej zatoki. Tego było już za dużo dla małych żołądków i chłopaki zaczęli zmieniać kolory, a następnie dali upust wg zasady panującej na statku – jeśli coś cię męczy – Let it go! W zatoce tej (Skjálfandi) dziesiątki humbaków zjadają każdy po tonie dziennie pożywienia i ruszają dalej. Wyłaniały się praktycznie na wyciągnięcie ręki – i od razu powiem, że zdjęcia tego nie oddadzą. Chłopcy wysnuli nawet swoją teorię, że skoro przypływają tam po jedzenie, to oni im bardzo pomogli wspierając faunę morską.
Wróciliśmy do portu już mniej zieleni, pełni emocji i to był czas na rybkę 🙂
W dłuuugiej drodze do naszego kempingu zahaczyliśmy o wodospad Godafoss z pięknym kolorem wody.
Niestety nie starczyło czasu na wulkan Hverfjall i to, co chciałam zobaczyć aktywny wulkan Krafla – z widoczną lawą. No cóż – następnym razem.
A w niektórych miastach zielone światło to uśmiechnięta buźka 😉
Tomek stwierdził, że to są pianki do jedzenia. W Islandii serwują je głównie białe, różowe, miętowe i spalone 🙂
Po przyjemnej jeździe drogą 1 skończył się asfalt i ruszyliśmy do Hveravellir.
Jest to islandzki interior pomiędzy dwoma lodowcami z pobliskimi gorącymi źródłami.
Kemping pośrodku niczego bardzo nam przypadł do gustu, mimo tego, że aby się do niego dostać trzeba wytrzepać swoje organy na gruntowej drodze przez ponad 80km.
Islandia to kraj owco-kozic, jak stwierdziliśmy. Każda rogata biega z dwójką małych jagniątek. Większość jest zakolczykowana, jak wynika z wiadomości pozyskanych podczas kąpieli w gorących źródłach od Polki tam przebywającej, we wrześniu odbywa się spęd i liczenie, a w związku z tym wielka narodowa impreza.
Dzień 5 – Wodospad i gejzer
Rankiem opuściliśmy tą oazę i udaliśmy się w stronę cywilizacji, zahaczając oczywiście o atrakcje… dzień bez wodospadu dniem straconym.
Poranna przeprawa
Roboty drogowe…
Odwiedziliśmy więc bardzo komercyjne miejsce – wodospad Gullfoss – podobno największy w Europie.
Następnie udaliśmy się do punktu obowiązkowego: zobaczyć praojca gejzerów, czyli gejzer o nazwie Geysir, od którego nazwy pochodzą wszystkie inne na świecie.
Ten to sobie majestatycznie leży trochę rozlany emeryt i pośmierduje gotowanymi jajkami.
Lepiej oglądać niż wąchać!
Obok natomiast młody i prężny o nazwie mniej ważnej – wybucha średnio co 7 minut budząc emocje i nierzadko mocząc sfetorowanym płynem tłumy.
Wg naszej rodzinnej teorii – siedzi tam dinozaur, który daje upust gazom 🙂
Wg życzenia Czarka jak będziemy jechać samochodem, to może padać, ale jak wysiadamy, to ma być ładnie. Do tej pory to się w miarę sprawdza – zmokliśmy tylko na wyraźne życzenie Tomka pod wodospadem w drugi dzień podróży :).
Dziś wróciliśmy do cywilizacji – jesteśmy w Reykjaviku, praktycznie w centrum. Polska przegrała z Portugalią – nie muszę mieć internetu, żeby to słyszeć za oknem 🙂 Polaków w Islandii spotykamy dość często. Oddaliśmy samochody, a jutro trekking, więc mimo tej bliskości centrum miasta (120 000 mieszkańców) nasze głowy zanurzone są w plecakach.
Dzień 6 – W ucieczce przed cywilizacją
Rankiem, po nocy w miękkich łóżkach, pobiegliśmy na dworzec autobusowy, gdzie dopadła nas wiadomość konieczności zmiany planów.
Pierwotnie mieliśmy się udać na 2 dniowy trekking – w sumie około 30km zaczynając od jeziora Alftavatn kończąc na Porsmork (po islandzku – ziemia Thora). Niestety szlak zamknięto z powodu zalania drogi dojazdowej, pozrywanych mostów itp.
Nie ma tego złego… plecak Grzegorza był tak ciężki, że widziałam, jak pod nosem uśmiechnął się na tę wiadomość. Ja zresztą też.
Wsiedliśmy więc do autobusu zwykłego, a potem przesiedliśmy się do takiego do zadań specjalnych z kołami jak wojskowa ciężarówka. Autobus ten pokonywał szutrowe drogi, przejeżdżał przez rzeki, jechał po przechyłach, kamieniach i skałach aż dotarliśmy do Vulcano Hut.
Tam musieliśmy kawałek podejść do naszego punktu rozbicia namiotu. Ruszyliśmy więc przez przełęcz Songhellir do Langidalur.
Tam obok schroniska rozbiliśmy namioty podziwiając widoki na góry i lodowce.
Tego samego jeszcze dnia (bo zachodem słońca nie ma się co przejmować) po południu poszliśmy na trekking przez szczyt Valahnukur ponownie do Vulcano Hut. Ja z Tomkiem wróciłam tą samą trasą przez przełęcz co rano, a Grzegorz z Czarkiem poprzez płaskowyż Merkurrani i ponownie na szczyt Valahnukur i do Langidalur. Reszta grupy poszła na mrożący krew w żyłach odcinek, gdzie dowiedzieli się co znaczą czarne znaczki na mapie… u nas takie miejsca znakuje się znakami z wykrzyknikami. Na szczęście wszyscy wrócili w komplecie pełni adrenaliny.
Już całkiem wieczorem Grzegorz poszedłem jeszcze kawałek szlakiem czerwonym wzdłuż rzeki Krossa do ruin starego mostu, żeby stwierdzić, że faktycznie nie jest do przejścia 🙂
Dzień 7 – Nadal w głuszy
Dzień rozpoczęliśmy od pożywnych liofili i czas w drogę. Był to taki dzień prób:
Pogoda trochę nas straszyła, ale nie daliśmy się. Uzbrojeni we wszystko co możliwe przeciwdeszczowe ruszyliśmy z naszej bazy w Langidalur wzdłuż rzeki Krossa z nadzieją na dojście do kanionu Stakkshals. Niestety utknęliśmy z braku przeprawy przez rzekę, choć okazji nie brakowało obawialiśmy się, że ciąg dalszy szlaku będzie podobny. Ruszyliśmy więc w przeciwną stroną przez Bassar na szczyt Hvannargil.
Widoki były oszałamiające, niestety zdecydowaliśmy się na powrót tą samą drogą ze względu na łańcuchy i ogólnie trudny szlak. Ponadto działy się dziwne rzeczy – łańcuch zwisał ze skały bez zaczepienia na dole, czy na przykład nasz termos chciał tam zostać – po prostu się powiesił 🙂
Po powrocie prawie oklaskami przywitał nas Marcin, który szerzył dobrą nowinę wśród pary Czechów podróżującej non profit, no money, no food :). Nasza ekipa nieco ich wspomogła w dawkach żywieniowych i ruszyli dalej. Ech studenckie życie 🙂
Wieczorem Grzegorz udał się jeszcze z Piotrkiem i Kasią przez Basar na szlak dookoła góry Bolfell.
Dzień 8 – Pożegnalne słońce
Obudziła nas temperatura w namiocie. Słońce grzało pełną mocą. Ostatni dzień w głuszy, ostatni dzień w górach, ostatni dzień w Islandii.
Mimo słońca w powietrzu czuć było mroźne powietrze. Dowiedzieliśmy się o tym, że w rejonie żyje lisek – taki jak nasze, tylko szary. To chyba jeden z nielicznych „większych” drapieżników na Islandii.
Na pożegnalną wycieczkę udaliśmy się z naszego Langidalur przez przełęcz Songhellir na górę Husadalur, mając w tle Góry Tęczowe, skąd zeszliśmy z powrotem bezpośrednio do Langidalur, gdzie podjeżdżał nasz terenowy autobus.
Mimo, że chcieliśmy jeszcze nacieszyć oczy ostatnim spojrzeniem na islandzkie góry – spanie wzięło nas wszystkich i ledwo autobus ruszył odlecieliśmy wszyscy w objęcia Morfeusza.
Dotarliśmy do cywilizacji do Reykjaviku, gdzie z powodu EURO2016 mieliśmy okazję oglądać połowę społeczności Islandii. Krótki spacer, rybka, słońce i przegrana w meczu z Francją.
Opuściliśmy Islandię samolotem, przez rękaw, co bardzo ucieszyło Tomka. Padnięci wiele godzin później trafiliśmy do domu po drodze jeszcze snując plany na następny wyjazd. Jeszcze tam wrócimy 🙂 Żegnaj Islandio!
Więcej zdjęć znajduje się tutaj.