Lipiec 2020, pandemia trwa, ale nie poddajemy się i nadal realizujemy nasze plany podróżne.
Na przekór wirusowi jedziemy, a kłody pod nogi rzuca nam non stop. Najpierw zmieniliśmy dla bezpieczeństwa termin na lipcowy, potem odwołali nam loty z Krakowa do Niemiec i z Niemiec do Krakowa, co równa się przedłużonej podróży o 2 dni. Na koniec ja i Grzegorz musieliśmy zrobić badania na COVID pobierane z nosogardzieli długaśnym patykiem sięgającym do mózgu… okropne uczucie, jakby nagle ktoś zrobił Ci dodatkową dziurę w nosie. Dzieci do 12 roku życia nie musiały się badać, więc chłopcy jeszcze się załapali.
Na lotnisko można było wejść tylko z kartą pokładową, pustki totalne w Krakowie. Jako przykładna rodzina najstarszy zabrał dla wszystkich technologiczne zabawki i zagłębiliśmy się w nich w oczekiwaniu na odlot oddychając przez maski. W samolocie siedzenia były zajęte na przemian. Po wylądowaniu lotnisko w Monachium świeciło okropnymi pustkami. To było aż smutne – środek lata i paraliż podróżniczy.
Nocujemy w hotelu niedaleko lotniska, który chłopcy uznali za najlepsze miejsce noclegowe w jakim kiedykolwiek byli. Dobrze, że nasz namiot tego nie słyszał 🙂
Jutro lecimy już na wyspę. Prognozowana pogoda ok. 20 stopni w dzień, nocami 12-14. Przyznam, że 3 osoby z tej wycieczki jadą totalnie w ciemno, na zasadzie – zaskocz nas 🙂 Tylko jedna jest dokładnie przygotowana… Zgadnijcie kto…
Dzień 1 – Właściwy dzień podróży – Monachium – Funchal
Obudziła nas deszczowa pogoda. Na lotnisko dotarliśmy shuttle busem – bezpłatnie. Możemy się jedynie domyśleć, że wczoraj, kiedy zapłaciliśmy za niego, po prostu zasponsorowaliśmy kierowcy kanapkę z Subwaya.
Na lotnisku było już nieco więcej osób, a samolot na Maderę zapełniony po brzegi – już nie co drugie siedzenie. Wszyscy przykładnie siedzieli w maseczkach, za wyjątkiem jednego polskiego „Janusza”, który olał sprawę, na dodatek podczas lotu siarczyście kichnął. Wiecie, co teraz o tym się mówi – w publicznym miejscu w czasach COVID lepiej jest puścić bąka niż kaszlnąć.
Przy lądowaniu trochę nami bujnęło. Niech żyje cudowna nieświadomość. Grzegorz poinformował mnie na maderskiej ziemi, że lądowanie jest tutaj bardzo trudne ze względu na zmieniające się wiatry, a w latach 80 dwóm samolotom zabrakło pasa do lądowania…Obecnie Unia przyłożyła się do wydłużenia pasów na lotnisku, co wygląda imponująco, przejeżdżając pod nimi.
Tradycyjnie już wynajęliśmy najmniejszy możliwy samochód dla 4 osób i ruszyliśmy w stronę Machico – 20 tysięcznego miasteczka, gdzie w centrum miasta mamy małe mieszkanko.
Madera słynie ze swojej wiosennej pogody i wiecznego wiatru. Otoczona jest Oceanem Atlantyckim, który z niezwykłą siłą uderza o linię brzegową. To wyspa wulkaniczna, stąd dookoła pełno ciemnych skał. Plaże z reguły są kamieniste. W Machico jest plaża piaszczysta z nawiezionym piaskiem z Afryki. Wygląda sympatycznie, jest falochron, prysznice… i wiatr. Aż dziw, że ludzie nie mają tu słynnych w Polsce parawanów. Darmowy peeling na wszystkich częściach ciała, ziarenka piachu w oczach i buzi, nawet zawijał pod okulary. Najśmieszniej jest jak posmarujesz się kremem przeciw słońcu, wtedy każdy podmuch wiatru robi Ci panierkę na kremowanych częściach ciała. Chłopcy doskonalili się w sztuce konstrukcji z piasku finalnie jednak przegrywając walkę z żywiołem.
Wieczorem udało nam się jeszcze wyjść na pierwszą rybkę na nadbrzeżu, gdzie pierwszy raz próbowaliśmy ryby w panierce z pietruszką z pieczonym bananem na wierzchu. Tradycyjnym daniem na Maderze jest ryba z bananem i marakują. Ciekawe zestawienie.
Dzień 2 – Północno-wschodnie zwiedzanie wyspy po japońsku w stylu „szybkoinachwilę” (czyt. na jednym wydechu)
Ruszyliśmy wąskimi uliczkami w górę i w dół klucząc po takich drogach, że nadawały się jedynie na mijanie dwóch skuterów. Włącznie z tym, że jedna droga została zamknięta. Co prawda było ostrzeżenie o spadających kamieniach, ale głazów wielkości Smarta na połowie drogi się nie spodziewaliśmy. Pod górkę często trzeba podjeżdżać na „jedynce”. Madera jest poprzecinana tunelami, jak ser szwajcarski.
Najpierw udaliśmy się w punkt polecony przez właściciela mieszkania – Boca do Risco. Trudno było nam znaleźć odpowiednie miejsce dojazdu, włącznie z tym, że kiedy nawigacja zakomunikowała – skręć w lewo – powiedziałam: „K.. nie ma szans”, widząc ulicę opadającą pionowo w dół. Zachmurzone niebo nam sprzyjało, indeks UV był dziś zabójczy. Spacer pomiędzy domami po wznoszących się schodach przypominał mi ścieżkę bogów na wybrzeżu Amalfi (3000 schodów). Dwukrotnie mijaliśmy facetów z sierpami, nieco jak bohaterzy z dobrych horrorów. Ścieżka to zwężała się, to rozszerzała. Szliśmy po skałach, trawie, przedzieraliśmy się przez „chaszcze” – Tomek zażyczył sobie, żeby tego słowa nie wypowiadać już dziś. Zwieńczeniem było wyjście spomiędzy dwóch skał/wzgórz z widokiem na ocean.
Punkty widokowe w pełnym słońcu, zdradliwie okalał wiatr. Zatrzymywaliśmy się dziś wiele razy. Jadąc po wyspie mamy wrażenie, jakbyśmy poruszali się po wielkim ogrodzie. Najwięcej jest hortensji. Poruszamy się w błękitnych tunelach kwitnących kwiatów.
Na drogach jest w miarę pusto. Place zabaw są pozamykane i część restuauracji. Z naszej perspektywy – jest spokojnie, choć wiemy, że wyspa jako taka straciła w ciągu ostatnich 3 miesięcy bardzo wiele na turystyce.
Mijamy uprawy bananowców, winogron, kapusty, słodkich ziemniaków; wszystko to często na tarasach z doprowadzoną wodą.
Kolejna dla nas niespodzianka – piłkarz Ronaldo pochodzi z Madery. Podobno w Funchal postawił sam sobie pomnik. A kto bogatemu zabroni.
Dzień 3 – Dwa najwyższe szczyty Madery – nie może nas tam zabraknąć
Jak to zwykle w wakacje z Grzegorzem, wstaliśmy o godzinie 6 rano. Taksówkarze poruszają się samochodami koloru kanarkowo-żółtego. Takim też busem pojechaliśmy na parking pod szczytem Pico de Arieiro 1810 m n.p.m. O 7:45 stanęliśmy na parkingu napawając się przepiękną inwersją i długaśnymi cieniami. Wiało mocno i chłodno. Rzekome obserwatorium meteorologiczne na szczycie okazało się obiektem militarnym.
Cel na dziś – przejść z tego szczytu na drugi – Pico Ruivo. Szlak około 7km. Na ten sam pomysł oprócz nas wpadła jeszcze tylko jedna rodzina ze starszymi dziećmi i młoda para. Spacerowaliśmy sobie wąskimi graniami, schodząc w dół i w górę. Szlak był świetnie utrzymany, tylko gdzieniegdzie barierka była oberwana. Były nawet metalowe schody i tunele wykute w skałach, w których trzeba było używać latarek.
Szliśmy głównie przysłonięci od wiatru i w cieniu góry… i bardzo dobrze. Ostatnie pół godziny wykończyło nas doszczętnie, kiedy w pełnym południowym słońcu wyszliśmy na stronę naświetloną. Pod szczytem znajdowało się schronisko, niestety bez prądu, więc nie można było liczyć na lody i zimne napoje. Na szczyt wysłaliśmy ochotnika posłańca – Grzegorza, a sami w cieniu parasoli poczekaliśmy na niego sącząc herbatę z nazwy tylko „ice”.
Widoki były niesamowite, od ścieżek wśród kwiatów, po białe pnie wyschłych drzew. Śpiewały kanarki, latały jaskółki. Wszystko super, tylko czasem z sercem w gardle patrzyłam jak chłopcy potykali się schodząc w dół kamiennymi schodami, czy będąc blisko przepaści.
Ustaliliśmy, że wyprawę nazwiemy Ben Nevis 2 – w związku z upałem, który nas dopadł na ostatniej prostej i podczas całego powrotu na pustynny parking. Liczba samochodów na parkingu 5… Wszędzie widać wpływ koronawirusa na spadek ruchu turystycznego.
Wróciliśmy nieco zmordowani do mieszkania, gdy godzina była jeszcze młoda – po 15.
Cały dzień w górach obserwowaliśmy Dolinę Zakonnic: Curral das Freiras. Po południu pojechaliśmy do tego uroczego miasteczka na lody. Zahaczyliśmy jeszcze o punkt widokowy, a w samej miejscowości o sklep z pamiątkami. Wsparliśmy lokalną społeczność zakupami. Oglądnęliśmy też małe muzeum tego miasteczka z nocnikiem pod łóżkiem. Miejsce to słynie z tego, że podczas ataku piratów w wieku XVI schroniły się tam zakonnice, przed nadpływającymi piratami. Nie było tam drogi, przeszły przez góry. Obecnie jest tunel… oczywiście.
Dzień 4 – Adrenalina
Dzisiejszy dzień poświęciliśmy na zwiedzanie drugiej części wyspy – zachodniej. Zatrzymywaliśmy się znowu po japońsku.
Wiele dróg było zamkniętych przez spadające kamienie. Z daleka mogliśmy oglądać na przykład wodospad „welon panny młodej”. Na Maderze wiele nazw jest poetyckich.
Pierwszy dłuższy postój to plaża Seixal, gdzie fale Oceanu Atlantyckiego wytrzepały nam porządnie pupy. Mieliśmy zamiar zamoczyć się również w naturalnych basenach w Porto Moniz, ale zbyt mocno wiało i nie było słońca. Ponadto nieco odstraszyły nas glony porastające tamtejsze kamienie.
Tutaj ludzi było nieco więcej i większość jednak w maseczkach. Wiele restauracji i turystycznych miejsc jest jednak zamknięta, co ogólnie rzecz ujmując jest po prostu smutne.
A propos wiatru – w Achadas da Cruz jest Teleferico – kolejka linowa z dwoma naprzemiennie jeżdżącymi wagonikami. Jest to najbardziej stroma kolejka w Europie. Milczący Pan, jakby za karę siedzący w kasie kolejki, sprzedał nam bilety. Wsiedliśmy z wielkim pytajnikiem na twarzy – czy aby nie wieje za mocno. Pan nie skomentował. Podmuchy były nagłe i bardzo silne. Pochył kolejki wynosi 98%… Pan pokazał nam zielony guzik w środku wagonika – jak będziecie chcieli wrócić, to naciśnijcie go. Ruszyliśmy z duszą na ramieniu. Podmuchy wiatru huczały dookoła. Chłopcy patrzyli z Grzegorzem w dół… ja wolałam oglądać odległy ocean.
Kolejki linowe to pomysł i sponsoring unijny – żeby łatwiej było się dostać do upraw nad morzem. Generalnie Madera jest bardzo rolniczym krajem. Wszędzie rosną banany, fasola. Wiele upraw znajduje się na tarasach.
Wracając do naszej przejażdżki. Dusza na ramieniu czy dyskomfort to najbardziej delikatny komentarz naszych odczuć – byliśmy po prostu… posrani ze strachu. Tym bardziej w momencie, kiedy wagonikiem chuśtnęło konkretnie. Mieliśmy wszycy ochotę nacisnąć jak najszybciej ten zielony guzik… W połowie minęliśmy się z drugim wagonikiem. Potem było już tylko lepiej, zwłaszcza, gdy znaleźliśmy się na wysokości pt: „Jak tu spadniemy, to przeżyjemy”. Na dole był wybrukowany deptak, wiatr duł tak, że zatykał oddech, a wielokrotne fale wiecznie akwamarynowego oceanu rozbijały się o kamienisty brzeg. Chatki, jak się domyśliliśmy, na wynajem znajdowały się po drugiej strony deptaku. Były tam też pomieszczenia „gospodarcze” dla rolników. Wysoki klif wznosił się pionowo w górę. Pozostało nam jeszcze wrócić tą samą drogą, choć przez chwilę rozważaliśmy 2 godzinne wyjście w sandałach pod górę. Teraz, kiedy już wiedzieliśmy co nas czeka – wsiedliśmy na miękkich nogach do wagonika. Zielony guzik i jedziemy. Wiatr, chuśtanie i 5 minut strachu. Dotarliśmy. Czarek stwierdził, że normalnie pocałowałby ziemię, ale jest koronawirus… Zastosowaliśmy okład z lodów Magnum od środka, na ukojenie nerwów. Marka Algida nazywa się tutaj Ola. Podczas konsumpcji podszedł do nas właściwy operator kolejki… Jakież musiały być nasze miny, kiedy naświetlił nam sytuację… Wyszedł na chwilę, obrócił się i zobaczył, że wsiadamy do wagonika. Bardzo go to zdziwiło, bo dziś mocno wieje i nie polecałby takiej przejażdżki, a przynajmniej odtrzegłby nas. Kolejka nie jeździ, gdy wieje 24m/s, czyli 86km/h. W tym dniu wiało 22m/s – w porywach 23… A ten Pan, który nas tak wypuścił to kto? …. Technik zatrudniony tylko do kontroli tej kolejki, na pełen etat, wymóg unijny. Ma chłop szczęście, bo by go straszyły cztery polskie duchy…
Adrenaliny ciąg dalszy miał miejsce, gdy weszliśmy na taras widokowy ze szklaną podłogą w Cabo Girao na wysokości 580m. W dole niczym wyświetlany film majaczyły fale i jakaś plaża. Trzeba przyznać, że po przejażdżce kolejką, taras był mniejszym wyzwaniem, choć wysokość podobna.
Dzień 5 – Kumulacja małych peszków
Kilka wyzwań jak zwykle przed nami. Najpierw ruszyliśmy na spacerek na półwysep Ponta de Sao Lourenco. Niestety tak targał nami wiatr, a chłopcami rzucał po ścieżce, że musieliśmy zawrócić. W końcu żadna to przyjemność przymykać oczy przed piaskiem przez całą drogę.
Podjęliśmy alternatywną trasę: Levada do Risco, polecaną dla rodzin z dziećmi. Poszliśmy spacerkiem do wodospadu. Po drodze zatrzymaliśmy się w kawiarni, gdzie musieliśmy walczyć o ciasto ze zorganizowaną grupą przestępczą tamtejszych wróbli.
W drodze kiedy prowadziłam, Grzegorz ostrzegł mnie tak głośno przed szybko wjeżdżającym samochodem na rondo, że mało nie dostałam zawału.
Pojechaliśmy na plażę w miejscowości Calheta. Plaża taka średnia, bez fal, piasek zmieszany z kamieniami, za to strzeżona. Skorzystaliśmy z okazji i zjedliśmy pyszny obiad przy wtórze śpiewającego gitarzysty, podobnego z wyglądu do Andrea Boccelli. Przy plaży był namiocik oferujący masaż, gdzie nasze ukochane dziecko stwierdziło, że powinniśmy z niego skorzystać, bo jesteśmy tacy spięci…
Po czym udaliśmy się do samochodu, gdzie za wycieraczką znaleźliśmy mandat. Nauczka na przyszłość. Mieliśmy opłacony bilecik, ale wsunął się za nisko pod szybę i nie został zauważony.
Większość ludzi stara się utrzymać „social distance”. Przypominają o tym stale nad autostradą. Sporo osób nosi maseczki nawet poza pomieszczeniami.
Dzień 6 – Przeżyjmy to jeszcze raz
Drugie podejście do półwyspu Ponta de Sao Lourenco. Dziś pogoda była znacznie lepsza, to znaczy nie urywało głowy, wiatr nie miotał nami po szlaku i nie zrywało czapek. Doszliśmy spokojnie do końca podziwiając Ocean Atlantycki z północnej wzburzonej i południowej spokojnej strony wyspy w jednym momencie.
Wróciliśmy do samochodu i kierunek plażing – Prainha. Strome zejście kamiennymi schodami i jesteśmy na miejscu. Chłopcy pierwszy raz mieli okazję poznać moc oceanu, kiedy Tomka powywracały fale niedaleko brzegu. Zadowoleni, z piaskiem w uszach i majtkach pojechaliśmy ogarnąć się.
Czekała nas jeszcze wizyta w stolicy – Funchal. Liczyliśmy na zjazd saneczkami po ulicach. Okazało się, że kolejka linowa, która zabiera turystów w górną część Funchal, jest czynna tylko do 16:45, a nawet jeśli, to nie wiadomo czy w ogóle usługa zjazdu jest oferowana. Turystów nadal jest niewielu na całej wyspie. „Zaliczyliśmy” więc pomnik Ronaldo (piłkarza), skoro już tam się znaleźliśmy, który jest na nadbrzeżu. Grzegorz twierdzi, że Ronaldo sam sobie go postawił. Obok jest muzeum z jego trofeami, ale w związku z tym, że nikogo z nas zbytnio to nie interesuje, wróciliśmy do naszego Machico.
Dzień 7 – To już jest koniec….
Wczesnym rankiem udaliśmy się na spacer Levadą do Caldeirao Verde. Muszę przyznać, że te lewady są super trasami dla dzieci, które już dobrze utrzymują równowagę. Spacerujesz wzdłuż kanału nie czując nawet, że zdobywasz wysokość. Fakt – gdzieniegdzie są zwężenia, przepaść na szczęście zarośnięta, więc nie zaprawiała o zawrót głowy. Po drodze było kilka tuneli, które trzeba było pokonywać oświetlając je latarkami. Ogólnie to cała ta trasa była jak w bajce – ptaki śpiewały, woda kapała, pełno zieleni wokół. Byliśmy pierwsi na szlaku, więc tym ciszej i przyjemniej. Dopiero w drodze powrotnej spotkaliśmy innych turystów.
Kolejne drugie podejście – Funchal. Chcieliśmy zjechać słynnymi saneczkami stromymi ulicami. Udaliśmy się do kolejki linowej, gdzie zmierzono nam temperaturę i mogliśmy wyjechać nad miasto. Okazało się, że saneczki nie jeżdżą regularnie i można je rezerwować tylko dla grup od min. 10 osób. Znowu Covid się wtrącił. Nie pozostało nam nic innego jak udać się z powrotem na dół kolejką i na pożegnalną kolację do Machico.
Pakujemy się. Jutro jeszcze obiecane chłopcom lody i lecimy z przesiadką i noclegiem we Frankfurcie.
Koniec tego dobrego 🙂