Podróż… dzika podróż
(Zdjęcia jak zwykle dołożę po powrocie. Uruchomcie wyobraźnię)
Doba może się wydłużać i skracać w dowolnym kierunku zwłaszcza podróżując na wschód. Nasza podróż trwała bardzo długo – ponad dobę w tak zwanym door to door.
Już witaliśmy się z gąską po bezbolesnej podróży zgodnie z harmonogramem, gdy samolot kołował do rękawa na lotnisku w Bangkoku. Kiedy już wszyscy się podnieśli do zbierania bagaży i mieliśmy świetny widok na poprzedzający nas rząd, kilkuletni chłopiec i cóż, że ze Szwecji, puścił wprost kreskówkowego pawia na własne siedzenie, podłogę i opieradła przed nim… skąd ja znam te szczegóły, nie pytajcie. Tempo wysiadania zwiększyło się automatycznie i ponad 40 rzędów przed nami bardzo przyspieszyło.
Bangkok przywitał nas 34 stopniami i ciekawym busem z opcją VIP, podsufitką w stylu kaplicy sykstyńskiej i kryształkami na skóżanych fotelach. Było wcześnie rano, Tajowie budzili się do życia.
Bangkok jest zatłoczony, ale zaskakująco czysty. Tajowie negocjują ceny, zwykle turyści powinni zaproponować cenę 30% niższą, a potem szukać kompromisu.
Hitem są spodnie w słoniki w których chodzi większość turystów.
Street food to majstersztyk. Można zjeść tanio i szybko i różnorodnie. Najpopularniejszym daniem jest pad thai, który jest z ryżu lub makaronu ryżowego, z warzywami, kurczakiem lub wieprzowiną.
Nasz hotel był nad kanałem, który rankiem czyścili Panowie na barce z długimi kijami zakończonymi sitkami. Czystość nie bierze się znikąd.
Wylęgarni komarów wokół było całkiem sporo. W każdej doniczce rozmnażanie kręciło się na dobre.
Wieczorny targ z mięsem aligatora, marihuaną, jadalnymi pająkami i innymi niezidentyfikowanymi robalami przygrywał latynoską muzyką. Przepychaliśmy się przez tłumy pieszych, turystów i skuterów.
Przejście przez ulicę idealnie odzwierciedla powiedzenie: jest ryzyko jest zabawa. Slalom pomiędzy skuterami, busami i ludźmi przesiadującymi przy ścianach ogarnęliśmy szybko. Dowodem na to jest fakt, że przeżyliśmy.
Pierwsze nietypowe zasłyszane dźwięki to ptak, który wydawał krótki dźwięk, który brzmiał jak pytajnik, przy czym każdy następny był o ton wyżej. Wydając coraz to wyższy dźwięk zamilkł w pewnej chwili, jak ten ptaszek ze Shreka, kiedy Fiona śpiewała coraz to wyższym sopranem. Ka-boom powiedziałby Ricko z Pingwinów z Madagaskaru.
Dzień 2 – Kanchanaburi
Poranek rozpoczęliśmy od nieświadomego udziału w pogrzebie, kiedy to na noszach wyniesiono zwłoki z pobliskiego hotelu. Z przodu szedł mnich z kadzidełkami i ktoś niósł jakby miskę ryżu. Życie toczy się dalej.
Pojechaliśmy busem do miejscowości jak w tytule. Drogi są bardzo dobre a kierowcy umiarkowanie szaleni. Nie nadużywają klaksonu i raczej nie jeżdżą na czerwonym świetle.
Świątynia w jaskini smoka – Wat Ban Tham posiada wiele schodów na szczyt, po czym dowiadujesz się, że wejście do paszczy smoka to dopiero początek wspinaczki.
Dostaliśmy się tam samochodami typu pick up z ławeczkami i daszkiem. Niektórzy puścili wodze fantazji i balansowali na zewnętrznych rurkach z tyłu pojazdu. Nikogo nie zostawiliśmy po drodze.
Widok ze szczytu był wzniosły i magiczny a pozłacane dachy świątyni błyszczały na bogato.
Byliśmy jednymi z ostatnich turystów w tym miejscu. Oprócz grożących nam pod nosem Rosjan, że my będziemy następni i nie chodziło im o uderzenie w gong na szczycie góry.
Uwielbiam te momenty, kiedy przez przypadek odkrywasz miejsce lub wydarzenie w danym kraju, które prezentuje ci prawdziwe życie, w tym przypadku – tajskich Kowalskich.
Trafiliśmy na lokalny targ z jedzeniem, ubraniami, zegarkami i okularami słonecznymi original copy. Ludzie uśmiechali się do nas serdecznie, większość z nich potrafiła powiedzieć tylko: chicken i pork. Można było zaszaleć kulinarnie. Były kalmary, świerszcze, robaczki, ale były też bardziej tradycyjne przysmaki jak popcorn, kuleczki ze słodkich ziemniaków, które smakowały jak pączki, kurczak na patyku i wiele można by jeszcze wymieniać.
Dzień 3 – Kanchanaburi v2
Park Narodowy Erawan
To miał być przyjemny peeling w wodzie, tymczasem rozmiar ryb był przerażający, a zapewnienia, że te duże ryby skórek nie ogryzają niosło za sobą pytanie, to co jedzą? Całe palce???
7 wodospadów turkusowymi kaskadami opadało w dżungli. Liany zwisały z drzew, a małpy robiły dowcipy rzucając przypadkowo owocami. W tak pięknych okolicznościach przyrody spacerowaliśmy od jednej laguny do drugiej.
Z ciekawych zjawisk mijaliśmy mrówki wielkości małych pasikoników i insta-influencerkę, która skradła cały peelingowy show pozując do zdjęć pod wodospadem numer 7 niczym dziewczyna Pirelli.
Death Railway to kolej zbudowana przez jeńców wojennych i można powiedzieć na ich niewolniczej pracy. Setki osób zginęło w trakcie jej tworzenia metodami jak za króla świeczka. Amerykanie próbowali ją zbombardować, pozostał po tym ogrodzony lej obok stacji. Przejażdżka pociągiem retro z klimatyzacją dwustrefową (okna otwarte z dwóch stron), gdzie bilety sprawdzał bardzo odprasowany konduktor, należała do super przyjemnych.
Koniec dzisiejszej wycieczki wieńczył most na rzece Khwae Yai (Kuai). Co prawda już nie ten oryginalny, ale odbudowany, stalowy. Smaczku dodawał napuchnięty zdechły krokodyl leżący przy brzegu. Przez most można przejść pieszo, oczywiście, kiedy nic nie jedzie 🙂 Pociąg przejeżdża tam 3x dziennie.
Dzień 4 – Bangkok
Hałaśliwy Bangkok znowu przywitał nas typową dla siebie dynamiką. Chcieliśmy zobaczyć Szmaragdowego Buddę, ale zrezygnowaliśmy ze względu na cenę – 500 batów za osobę. 100 batów to ok. 13zł. Dookoła Pałacu Królewskiego pełno jest naciągaczy twierdzących, że Pałac już zamknięty, ale oni oferują usługę przejażdżki tuk tukiem w inne miejsca. Rekiny biznesu…
Zobaczyliśmy natomiast wielkiego złotego leżącego Buddę. Trudno go zresztą przeoczyć. Nieco kłóci się ten widok z ideą skromności i duchowości w buddyzmie.
Na koniec China Town. Niedawne obchody nowego chińskiego roku pozostawiły ślady na ozdobach ulicznych. Street food, street life, street everything otoczyło nas zewsząd i naciskało na bębenki uszu. Social distance nie istniał, kiedy przepychaliśmy się przez stragany chyba ze wszystkim, włączając kroksy z kryształkami i pyszny sok z granatów. Fajne doświadczenie choć nieco przytłaczające.
Do miasta dotarliśmy vanami i tak samo chcieliśmy wrócić. Jeden z kierowców o ksywie: Handsome Lover, ewidentnie najlepszy kolega marihuany, obiecał, że nas odbierze z miasta w tzw. rozsądnej cenie 400 góra 500 batów. Kiedy skontaktowaliśmy się z nim na whatsapp z informacją, że jesteśmy w China Town dał nam znać, że powinniśmy udać się do miejsca, gdzie nas zostawił, bo są duże korki i tak będzie najlepiej. Nie było nam to na rękę, bo to było kolejne … set kroków 30 minut z naszej obecnej lokalizacji. Ale co tam, ruszyliśmy pędem, będąc z nim cały czas w kontakcie. Kiedy już już za 5 minut mieliśmy dotrzeć do punktu zbiórki, Handsome Lover poinformował nas, że może jednak nas nie odbierze, bo jego kierowcy są zajęci etc., ale w umówionym miejscu stoją taksówki i nie będzie to problem, żeby ktoś inny nas zawiózł. W tej całej sytuacji doradził nam jeszcze, żebyśmy mocno się targowali i nie płacili więcej niż 500 batów. Wniosek: nie wierz nigdy najaranemu kolesiowi, który ma nierealną ksywę. Negocjacje były burzliwe, w końcu z 1600 udało nam się zejść do 800 batów i sympatyczny Pan mieszkający w wynajmowanym pokoju w Bangkoku (jego rodzina mieszkała 500km dalej), zawiózł nas do naszego hotelu na zad… tzn. bardzo daleko od centrum 🙂 Lokalizacja hotelu została wybrana ze względu na dystans od lotniska.
Dzień 5 – Kambodża
Podróż z Bangkoku do Siem Reap w Kambodży zajęła około godziny samolotem linii Air Asia. Papierologii związanej z wjazdem było sporo, więc drzemka poszła w odstawkę. Do tego zapach azjatyckiego jedzenia w zamkniętym samolocie z pełnym składem na pokładzie nie sprzyjał relaksowi. Ale nie ma co narzekać. Wylądowaliśmy szczęśliwie.
Przywitały nas uśmiechy Panów z tuk tuków wysłanych przez hotel. Kraj na pierwszy rzut oka biedniejszy, mniej rozwinięty. Przez część swojej historii podlegał Francuzom, ale nie zauważyliśmy tu jakichś wielkich francuskich naleciałości.
Zawieziono nas do Muzeum, które brzmi nie bardzo rozrywkowo: killing fields czyli pola śmierci. Było to miejsce pokroju muzeum Auschwitz, upamiętniające śmierć 25% Kambodżan. Spuśćmy zasłonę milczenia.
Tuk tuki zawiozły nas do miejsca zakupu biletów do Angkor – kompleksu świątyń z XII wieku, z czego największa to Angkor Wat. Mieliśmy w planach rozpoczęcie zwiedzania już dziś, ale okazało się, że bilet 1 dniowy nie upoważnia do tego. Wybraliśmy się tylko na zachód słońca, który mogliśmy zobaczyć w tłumie turystów. Był to widok nieco przereklamowany, bo zachód można było obserwować tylko z świątyni – nad drzewami, a nie z świątynią w tle. Ale świątynia (jak się potem okazało jedna z wielu) jest piękna.
Dzień 6 – Angkor
Wczesna pobudka i ruszamy na zwiedzanie. Angkor to kompleks świątyń, który ciągnie się wiele kilometrów. Co jakiś czas spośród drzew wyłaniają się kolejne budynki.
Spacer wśród tych kamieni to było niesamowite przeżycie, emocje, jak i fale radości, skutecznie schłodzone przez zraszacze, które włączyły się dokładnie kiedy byliśmy na środku, pomiędzy budynkami. Trudno było zachować ciszę i szacunek należny temu miejscu, kiedy lodowata woda smagała nas po plecach.
Nie tylko my chcieliśmy zobaczyć to dziedzictwo Unesco. Były tam też Miss Universum, którym należało schodzić z drogi. Finka pozowała z nartami i butami z wywiniętym futerkiem. Ciekawe widowisko przy ponad 30 stopniowym upale.
Przemieszczaliśmy się pomiędzy świątyniami 4 osobowymi tuk tukami. Nam trafił się czerwony… I to nieprawda, że czerwone są najszybsze. Nasz pojazd brał prędkość odwrotnie proporcjonalnie do koloru. Był najwolniejszy, co dodając chęć zobaczenia każdego kamyka przez Grzegorza dawało nam pierwsze miejsce… od tyłu, w powrocie do hotelu.
Sprzedające Panie w okolicach świątyń były nieco nachalne, ale nie ma się co dziwić po tych wszystkich lock downach. Sprzedawały ubrania, trochę chińskiego badziewia, kartki pocztowe etc.
Dzień 7 – W drodze
Jeśli ludzie w Tajlandii są mili, to w Kambodży są super mili. Mieszkaliśmy w Siem Reap w willi Uncle Sam. Cała obsługa to pracująca rodzina, robili śniadanie, wozili nas, uśmiechali się non stop.
Przykro było wyjeżdżać. Ale liczba pogryzień po komarach spowodowała podejrzenia ospy u niektórych, więc pora była się zbierać.
Cały dzień byliśmy w podróży jeden samolot do Bangkoku i drugi do Krabi. Spędziliśmy sporo czasu na lotnisku objadając się na zmianę McDonaldem i KFC. Miałam też moment na uświadomienie sobie, że w pierwszym samolocie zostawiłam czytnik… i to tuż przed wypoczynkową częścią naszej wyprawy. Żaden mail do Air Asia nie działał, a spacer na koniec lotniska i rozmowa z obsługą nic nie dała.
Dzień 8 – Ao Nang, Tajlandia
Pierwszy dzień luzu. Pranie za bezcen, ale nie w hotelu. Poszliśmy na plażę Monkey Beach, w drodze napastowały nas małpy, jak sama nazwa plaży wskazuje. Skakały jak szalone nad naszymi głowami. Ścieżka wiodła drewnianymi podestami i drabinkami. Plaża wyglądała jak z serialu Lost. Na jej końcu znajdował się pomost z plastikowych elementów przypominający klocki Lego. Chodziło się po nim jak po ruchomej dżdżownicy.
Tajowie uśmiechają się do siebie nawet w przykrych sytuacjach. To niesamowite, kiedy jedna łódka wbija się przodem w drugą, a w tle słychać perlisty śmiech sternika i to tego, w którego łódkę wjechano.
Dzień 9 – 4 Islands
Tajlandia ma mnóstwo wysepek na które możesz się dostać motorówką albo klasyczną tajską łódką zwaną Long Tail Boat. Ko Kai – Chicken Island plus dwie wysepki połączone ze sobą łachą piachu i wysepka Ko Poda to plan na dziś. Wysepki mają super piasek i są nieco zatłoczone. To fajna zabawa przybijać do brzegu niczym odkrywcy i eksplorować na własną rękę, niestety w określonym limitowanym czasie. Przygodą w drodze było snurkowanie wśród setek rybek, gdzie mogliśmy dopłynąć do bezludnej plaży.
Wieczorami raczymy się mega niezdrowymi chipsami itp. Kasia nazwała to” stolikiem miażdżycowym”.
Wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób rejestrują swoje kroki dziennie, są z siebie bardzo dumni, dostają diamenciki, pochwały, zamykają zegary, czy co tam jeszcze 🙂 Sama radość. Grzegorz – nie-organizator, nam to wszystkim gwarantuje.
Dzień 10 – miała być Tonsai, wyszła Railay Beach
Rodzinnie mając ciągły niedosyt (nie dotyczy dzieci) piasku i wody, popłynęliśmy na wyspę Tonsai. Tyle tylko, że nie wysadzono nas na niej a łódka popłynęła do Railay Beach i wskazano nam drogę przez kawałek dżungli.
Railay jest promowana jako najpiękniejsza plaża w tej okolicy i faktycznie ma swój urok. Łódki parkują pośrodku, a plaża jest w zatoce otoczonej z prawej pionową ścianą a z lewej gigantyczną skałą w kształcie płetwy rekina. Drzewa zapewniają cień, gdzie kumulują się odwrotni miłośnicy raka skóry.
Jak Tonsai to Tonsai, poszliśmy z Grzegorzem przez dżunglę w klapeczkach pokonując skałki, konary drzew i wiszących na skałach wspinaczy… to znaczy ich nie pokonywaliśmy tylko przechodziliśmy pod nimi. Tonsai przywitała nas grubym żwirkiem i niewielką ilością turystów.
Wszystkie piękne miejsca, w których byliśmy są mocno zatłoczone. W Tajlandii Polaków jest bardzo dużo. Wydaje się, że najwięcej turystów to nasi rodacy. Słyszymy też rosyjski, rzadziej angielski i niemiecki.
Dzień 11 – Railay Beach
Tym razem zamierzenie popłynęliśmy wszyscy na Railay Beach. Zabawne jest to, że nie jest ona na żadnej innej wyspie, a odległość od naszej lokalizacji to 2.5km. Za to jedyny dostęp do niej jest od morza, co nieco limituje liczbę bywalców, ale i tak tłumy są spore.
Tym razem misja eksploracyjna ruszyła w drugą stronę: do Laguny. Wiedzieliśmy, że podejście nie będzie łatwe – z filmiku faceta o urodzie Tarzana, który boso i w deszczu postanowił tam dotrzeć. Pierwsze kilka podejść po skałkach poszło nam całkiem dobrze. Kiedy już umorusaliśmy się w rudym błotku i poobejmowaliśmy liny niczym dredy afrykańskich kobiet z plemienia Himba, dotarliśmy do miejsca, gdzie zobaczyliśmy w dole lagunę. W dole… a po drodze pionową ścianę z linami.
Gdybym była międzynarodową gimnastyczką, która jednocześnie potrafi zrobić szpagat a palcem z lewej ręki podrapać się w prawe ucho, ale od tyłu… to może mogłabym podjąć to ryzyko zejścia. W efekcie zawróciliśmy, a tylko kilku śmiałków w liczbie 3 ruszyło w dół. Nie byli oni co prawda gimnastyczkami, ale jeden nadrabiał wysokością, drugi wagą piórkową, a trzeci doświadczeniem w trudnych warunkach. Udało im się dotrzeć do końca, a nawet z powrotem.
Dzień 12 – Hong Island i Koh Pakbia
Idąc za ciosem, trzeci dzień na łódce i eksploracja kolejnych wysp. Można by pomyśleć – znowu woda i piasek… ale wyspę Hong Island polecam jak najbardziej! Dotarliśmy tam dzięki jednookiemu sternikowi long tail boat. Pojechaliśmy rodzinnie plus wujek Tomek.
Piasek jest miękkości delikatnej mąki, laguna ma niesamowity kolor i przejrzystość, żółto niebieskie rybki podpływają na wyciągnięcie ręki, żeby sprawdzić co u Ciebie, a legwany przechadzają się po plaży. Dodajmy do tego jeszcze huśtawkę w super miejscu na instagramowe zdjęcia, ścieżkę po dżungli, którą można się udać na spacer i kilka knajpek, w których można się w spokoju napoić i coś zjeść. Tutaj pomyślałam, że tak mógł wyglądać raj na ziemi.
Na wszystkich wysepkach należy brać śmieci ze sobą. Bardzo się starają, żeby było czysto.
Przybiliśmy też do wysepki Koh Pakbia, gdzie przy wysiadaniu wujek Tomek pokazał swoje akrobatyczne zdolności przewrotowe, szczęściem obyło się bez aplikacji giga jeżowca tam, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Od tego momentu nikt już nie chciał wysiadać z łódki „na wujka Tomka”.
Dzień 13 – Ao Nang dzień ostatni
Miałam okazję zażyć pierwszy raz w życiu masażu tajskiego (na marginesie, to w ogóle jakiegokolwiek masażu). Ciekawe przeżycie, choć nieco bolesne. Wielkie mięśnie na nogach ugniatane przez starszą uśmiechniętą Tajkę rozlewały ból pod naciskiem. Nie przyjęłam propozycji aplikacji olejku kokosowego – nie lubię słodkich zapachów; aloes pasował mi bardziej. Ogólnie to było ok, choć porównania nie mam 🙂
Miło siedzi się przy basenie, gdy walizki spakowane i pada deszcz. I to konkretnie leje. Miejsce delikatnie nam sugeruje, że czas zwijać manatki i nic tu po nas.
Dzień 14 – Stara stolica Tajlandii i liźnięcie życia lokalnego
Ayutthaya została założona przez króla Ramę I. Pełniła rolę stolicy królestwa Syjamu w latach 1350 do 1767 roku. Było to największe miasto w tamtych czasach, na szlaku z Indii do Chin, wiele europejskich krajów miało tam swoje przedstawicielstwa.
No to pojechaliśmy.
Ruiny podobne były do Angkor, ale z cegieł. Aura dała nam w kość, było bardzo wilgotno, duszno, gorąco. Woda szybko znikała z butelek, a irytacja chłopaków sięgnęła szybko zenitu. W towarzystwie pomstującej młodzieży mówiącej coś o marnowaniu ich życia, wybrałam alternatywną ścieżkę przeczekania części zwiedzania na zimnych napojach i lodach w klimatyzowanym pomieszczeniu. Kto wie, jak mogłoby się to skończyć, gdyby nie ta przerwa.
Po powrocie do hotelu, który miał być blisko lotniska międzynarodowego, ale w praktyce nie był, (dzięki czemu) mieliśmy szansę poobserwować prawdziwe życie lokalnych ludzi. Widzieliśmy zatem:
– stragany ze street foodem, na których bezpiecznie można zjadać co kto chce;
– dzieciaki grające w piłkę nożną na boisku,do których przyłączyli się nasi przyszli Lewandowscy
– ceny dużo niższe niż w różnych miejscach w których byliśmy,
– galerię handlową z kosmicznymi deserami, koszulkami za 13zł
i na koniec jako wisienka na torcie:
– aferę o fryzjera za 26zł (zaraz po tym jak lody kosztowały 30zł za porcję)
Dzień 15 – Podróż
Kończymy tą podróż w pięknym tajskim roku 2566 wg kalendarza buddyjskiego.
Z ciekawostek – od roku 2022 Tajlandia zmieniła zasady używania marihuany. Jako pierwszy azjatycki kraj usunęła marihuanę z listy narkotyków. Konopie można hodować w domu, więc ich widok jako roślin przy sklepach, czy na balkonach szokował nas często. Podobnie jak wiele barów i knajp sprzedaje oficjalnie ciastka itp. specyfiki z marihuaną, a charakterystyczny zapach unosi się może nie wszędzie, ale w wielu miejscach.
Zdecydowanie chcielibyśmy wrócić. Co było wyjątkowe? Ludzie, ich podejście do życia, uśmiechy, natura, czystość. Po prostu cudownie!
No no moi drodzy ! Jak zawsze , fascynująca ta Wasza podróż !
Czekamy na kolejne wpisy .
Pozdrawiamy .