Do wyjazdu do Meksyku przygotowywaliśmy się długo. Czekaliśmy na niego od początku roku. Aby być pewnym, że nie dopadnie nas żadna zemsta Montezumy (czyt. sraczka), zaszczepiliśmy się przeciwko żółtaczce. Po przeczytaniu ulotki mieliśmy wątpliwości… ale teraz, kiedy już wróciliśmy, wiemy, że nie wszczepiliśmy sobie żadnego stwardnienia rozsianego.
0 DZIEŃ – WYJAZD
Po północy wyjechaliśmy z Sącza do Warszawy na lotnisko. Walizki sztuk 2, waga 27 kg w sumie. Bagaż podręczny sztuk 2, optymizm sztuk 2. Na lotnisku zapoznaliśmy się z naszą przewodniczką Beatą. Tak rozpoczęła się przygoda z Meksykiem – krajem kolorów, pięknej muzyki, pracowitych ludzi, niskich Indian i stref archeologicznych.
W Meksyku jest 7h do przodu w stosunku do naszego czasu.
1 DZIEŃ – MEKSYK DROGA
Lot Warszawa – Amsterdam zajął około 1,5 godziny, lot Amsterdam – Meksyk – 11h!!! Lecieliśmy liniami KLM (holenderskimi). Asia budziła się tylko na posiłki a Grześ przeczytał 700-stronicową książkę. W sumie 26 godzin od wyjścia z domu do przylotu MX
Przewodniczka – Beata
Kierowca autokaru – Raul
Meksyk przywitał nas siarczystym deszczem. Przy odprawie celnej każdy po kolei naciskał przycisk – jak zapaliło się zielone – przechodzisz, jak czerwone – sprawdzają ci walizkę. Grzesiu mówi „ idź pierwsza” 🙂 No i… czerwone.
Pierwszy szok kulturalny – meksykańscy celnicy nie mówią po angielsku… a jak się potem okazało niewiele osób mówi w obcych językach… przy czym są zdziwieni, że turyści nie mówią po hiszpańsku.
Nieodłącznym elementem całej wycieczki był symbol: orzeł siedzący na opuncji, zjadający węża. Jest to związane ze starą legendą aztecką. Aztekowie przywędrowali z północy i założyli miasto w miejscu, gdzie prowadzący ich orzeł dał im znak – pożerał węża siedząc na opuncji. Tam założyli swoją stolicę Tenochtitlan.
Drugą rzeczą, która uderzyła nas w Meksyku była kolorystyka – żywa, nasycona i wszechobecna.
2 DZIEŃ – MEXICO D.F. (Dystrykt Federalny)
Policjanci w Meksyku, którzy kierują ruchem, noszą kamizelki kuloodporne ponieważ często są celem ataków mafii narkotykowej, która urządza sobie rozgrywki a’la ruletka strzelając do nich na ulicach. Ci, którzy nie noszą kamizelek są skorumpowani… taki był nasz wniosek.
Ogólnie Meksyk D.F. nie zrobił na nas dobrego wrażenia. Miało się uczucie, że nie jest bezpiecznie (bo nie jest!!!), a portfel chciało się schować wręcz pod skórę. To miasto kontrastów – rozsypujące się budynki kontra nowoczesne wieżowce.
Meksykanie nie lubią kiedy ich stolicę nazywa się Mexico City, wolą Mexico D.F. – Dystrykt Federalny.
Pierwszy dzień zwiedzania rozpoczęliśmy od Zocalo (czyli rynek, główny plac) w Mexico D.F.
Cały Meksyk był pięknie przyozdobiony w związku z rocznicą (1810) święta niepodległości. Wszędzie flagi, narodowe kolory i muzyka. Weszliśmy do Katedry Metropolitarnej, gdzie od razu rzucił się nam w oczy „obraz” – tablica Jana Pawła II (nawiasem mówiąc spotykaliśmy go dosyć często). Ciekawą scenką było miejsce, gdzie kolorowe kokardki były związane z kłódkami różnych rozmiarów, co jak się okazało, znajduje się tam w intencji ludzi, którzy obgadują innych, celem zamknięcia im ust.
Generalnie Indianie często łączą chrześcijańskie zwyczaje ze swoimi obrzędami.
Następnie udaliśmy się do Pałacu Narodowego, gdzie oglądaliśmy murale naścienne Diego Rivery, którego żona to Frida Kahlo. Na dziedzińcu stała fontanna. Pogoda była w sam raz na zwiedzanie. Wojskowa obstawa wszędzie. Zocalo zdążyło się zapełnić straganami przekrzykujących się sprzedawców. Pojawił się nawet półnagi Indianin z pięknym pióropuszem… na głowie 🙂 Był też szaman czarujący jakiegoś turystę za symboliczne kilka peso. Ulice huczały od muzyki a w powietrzu zaczął unosić się zapach miejscowego jedzenia… bliżej niezidentyfikowanego. W wolnym czasie udaliśmy się do Tenochtitlan – koło Katedry. Były to ruiny, na których zbudowano miasto Meksyk. Czas nie pozwalał na dokładne zwiedzanie więc pobiegaliśmy sobie tam trochę.
W Meksyku D.F. jeżdżą dwa rodzaje TAXI – jedne to garbuski o żywym zielonym kolorze (bez katalizatora i bez przedniego siedzenia pasażera) i inne oznaczone czerwonym paskiem, wyposażone w katalizator. W Meksyku nikt nie oszczędza klaksonu.
Pierwszy dzień był dosyć napięty – byliśmy również w Muzeum Antropologicznym, gdzie była cała masa wydobytych historycznych naczyń, figurek, kości… generalnie wszystko!
Największy obiekt – kalendarz Azteków wykuty w skale, został przewieziony do Muzeum specjalnie stworzonym do tego celu samochodem. Waży kilkadziesiąt ton i ma spore gabaryty. Zakłada, że w 2012 roku nastąpi koniec cyklu (co zakończy również ważność tego kalendarza). Ma nastąpić trzęsienie ziemi i koniec świata (według niektórych teorii!) Kalendarz Azteków jest dokładniejszy niż ten, którego używamy obecnie. Zakłada 18 miesięcy po 20 dni.
18 x 20 = 360 dni + 5 dni pechowych.
Jeśli dziecko urodzi się w ciągu tych dni, będzie go prześladować nieszczęście. Poradzili sobie również z rokiem przestępnym. Każdy nowy rok rozpoczynali o 6 godzin do przodu.
Po wizycie w Muzeum, kolejna część programu – ogrody Xochimilco, czyli ostatnia pozostałość po jeziorach, na których zbudowano Meksyk. Płynęliśmy spokojnie, jedliśmy pierwszy raz papkę fasolową (rozgotowana fasola podawana do wielu potraw, np. do jajecznicy…), sałatkę z kaktusa (nie kłuła :), ale była pikantna) i popijaliśmy Margeritę. Stadko handlarzy sprzedawało korale, poncza, sombrera; podpływali swoimi łódkami. Do obiadu przygrywali nam na żywo Mariachis. W jednym miejscu na drzewach przy brzegu wisiały laleczki, ale nie wiemy co to znaczy 🙂
Zabawną kwestią był „certyfikat”, który dostawaliśmy po „wysikaniu się” z Sanitarios (w-c).
Wieczorem udaliśmy się do restauracji „Guadelupe del roche” gdzie pierwszy raz piliśmy drink: Tequila Sunrise (sok pomarańczowy, Tequila i grenadyna). Oglądaliśmy też gościa wywijającego lassem, zespół tańca w strojach z różnych regionów, walkę kogutów… a wszystkiemu przygrywali Mariachis.
Później w eskorcie obsługi z restauracji udaliśmy się na słynny Plac Garibaldiego, gdzie zbierają się świetnie ubrani Mariachis czekając na oferty pracy (od firm, restauracji, osób prywatnych, nawet od Ambasad). Grała muzyka… właściwie to co 2 metry zespoły przygrywały coś innego więc było spore zamieszanie. Do hotelu zostaliśmy odwiezieni wielkim terenowym samochodem, prowadzonym przez prawie nieletniego. Na pytanie czy na pewno ma prawo jazdy – śmiał się… Pod koniec podróży włączyły mu się wycieraczki, których nie umiał wyłączyć, a my, nie potrafiliśmy otworzyć drzwi samochodu…
Mężczyźni w Meksyku noszą przerażającą ilość żelu na włosach. Na palcach można policzyć facetów bez brylantynki. Mają tego tyle nawalone, że można by usmażyć kilo frytek na ich głowach; choć w połączeniu z ich ciemną karnacją i czarnymi oczami nie wygląda to katastrofalnie .
Mają również bardzo białe zęby. Do praktycznie wszystkich dań podawane są tortille – placki kukurydziane z wodą wapienną, co pewnie zalecają wszyscy dentyści..
Wszędzie w stolicy, a potem poza nią, w sklepach, na bramkach do opłaty za autostradę, na rogach ulic, stało mnóstwo policji lub ochroniarzy uzbrojonych po zęby. Niektórzy mieli przyczepione do pasa naboje jak rewolwerowcy.
3 DZIEŃ – MEXICO D.F. – TEOTIHUACAN
Rozpoczęliśmy od Placu Trzech Kultur, gdzie z jednego miejsca widać ruiny po Aztekach, kolonialny kościół i bloki a’la wielka komunistyczna płyta. Plac ten był kiedyś miejscem manifestacji podczas której policja strzelała do ludzi. Teraz można tam wdepnąć w psią kupę lub zobaczyć jak starsze panie uprawiają „jogging” z pupilkami na smyczy.
Kościół nazywał się Iglesia de Santiago.
Podczas całej podróży spotykaliśmy kościoły dominikanów – ociekające złotem – i franciszkanów – surowe i skromne. Bardziej podobały nam się franciszkańskie, ale misterna robota dominikańskich ołtarzy zachwycała nas.
Następnie pojechaliśmy do Sanktuarium Matki Boskiej w Guadelupe. Już na wejściu przywitał nas ogromny pomnik Jana Pawła II tuż przed starym Sanktuarium. Ze zdumieniem patrzyliśmy na przechył głównej wieży. Z tego powodu jedną część Sanktuarium odcięto od reszty, aby nie ciągnęło się wszystko za nią… ku upadkowi. Kiedy weszliśmy do środka masa zielonych rusztowań szpeciła widok. Na środku znajdował się wielki pion – na linie przymocowany równoważnik, który pokazywał odchylenia na przełomie ponad stu lat. Mówili nam, że ta część jest już tak przechylona, że możliwe, iż nie do odratowania i że wkrótce dla bezpieczeństwa turystów zamkną kościół dla zwiedzających. Wewnątrz szło się po posadzce jak pod górką.
Obok znajdował się nowy kościół o okrągłym kształcie, gdzie nad ołtarzem umieszczony był „obraz” Matki Boskiej z Guadelupe. Z „obrazem” wiąże się legenda. Kiedyś Indianin szedł wzgórzami i na jednej górze pokazała mu się Matka Boska. Powiedziała, żeby poszedł do Biskupa i powiedział mu, że w tym miejscu ma zbudować kościół. Indianin tak zrobił, ale Biskup nie uwierzył mu. Musiał więc wrócić w to samo miejsce. Matka Boska pokazała mu się ponownie i kazała zerwać róże (a była zima) i udać się z powrotem do Biskupa. Tak też uczynił. Kiedy był już na miejscu rozwinął płaszcz, w którym miał schowane róże, a na materiale pokazał się obraz Matki Boskiej. Oprawiony płaszcz w ramę wisi jako obraz w nowym kościele. Można go podziwiać nawet w czasie mszy ponieważ pod ołtarzem są ruchome chodniczki, gdzie jak mocno zadrze się głowę to widać obraz. Na obrazie widoczny jest szew z tyłu płaszcza Indianina. Przechodzi on dokładnie przez środek a jednak nie przez twarz Maryi, która jest skierowana w jedną stronę. W nowym sanktuarium był wystawiony też krucyfiks wygięty po ataku bombowym. Bomba została położona pod ołtarz. Obraz nie ucierpiał.
Cały kompleks zrobił na nas wrażenie skromności i skupienia. Komercja znajdowała się poza murami. Ciąg sklepów sprzedających wszystko związane z Matką Boską z Guadelupe i nie tylko. Poszliśmy też na wzgórze, gdzie miało miejsce objawienie, a obecnie znajduje się kaplica. W drodze na górę spotkaliśmy polskiego turystę sztuk 1.
Następnie uduchowieni, udaliśmy się do starego miasta Tolteków – Teotihuacan – „miejsca, gdzie ludzie stają się bogami”
Najpierw oglądnęliśmy prezentację – jak całkowicie wykorzystać agawę (alkohol, papier nawet igła!); następnie krótka przebieżka po spółdzielni wytwarzającej wyroby z obsydianu. To tam właśnie Grzegorz upatrzył sobie maskę… Bogini Słońca (bogini domowego ogniska); z myślą, że postawimy ją w przyszłości na kominku… (którego jeszcze nie mamy). A cena – fiu fiu!
Żoneczka mówi, że drogo, a mężuś – „kochanie, jesteśmy tu pewnie tylko raz”. Trudno, żoneczka poległa, mężuś kupił maskę…
Dopiero w hotelu uświadomił sobie ile naprawdę za nią zapłacił… 880 PLN. Tak bezproblemowo płaciło się kartą obok antycznych ruin… Dokupiliśmy jeszcze łyżeczki z trzonkami z jadeitu i za parę peso „chłopcy” siedzący obok tego sklepu zrobili nam napis na Obsydianie – Joanna Gregori Mexico Teotihuacan 2007 – niezapomniana pamiątka po dobrej cenie
Z Meksyku nie można wywozić żadnych rzeczy mających wartość historyczną, stąd do naszej drogocennej maski dołączono Certyfikat z informacją, iż jest to reprodukcja. Certyfikat był w cenie maski – Hi Hi!
Kiedy już doszliśmy do ruin Teotihuacan, poczuliśmy prawdziwy klimat stref archeologicznych Meksyku. Wdrapaliśmy się na Piramidę Księżyca, a potem Słońca. Widoki niesamowite, a wszystko poświęcone Kultowi Śmierci… brr
Schodząc z Piramidy Słońca (schody były bardzo strome) u podnóża stało kilku młodych chłopaków, którzy zaczęli się nagle kłaniać z wyciągniętymi rękami. Na początku nie zajarzyłam i obejrzałam się za siebie, ale nie było tam nikogo, po czym impuls dotarł do mózgu… No tak, przecież to miejsce, gdzie ludzie stają się bogami 🙂 dowcipnisie 🙂
W przerwie zwiedzania obiad z pokazem tańca Indiańskiego. Tańczyła jedna para z imponującymi pióropuszami. Potem wszyscy (jak dzieci w przedszkolu z Mikołajem) stanęli w kolejce do zdjęcia z nimi.
Potem zwiedzaliśmy jeszcze Pałac Jaguara i spacerowaliśmy po miejscu o wdzięcznej nazwie Aleja Śmierci… Wszystkie rekonstrukcje budynków archeologicznych czy też obiektów, oznaczone są drobnymi kamyczkami wymieszanymi w zaprawie łączącej konstrukcję. Dzięki temu można rozróżnić oryginalną część od odrestaurowanej. Wieczorem wróciliśmy do miasta Meksyk do hotelu, a potem udaliśmy się na wieżę Latynoamerykańską, gdzie z ponad 50-tego piętra oglądaliśmy widok na caaałe miasto i smog też. Zaczął padać deszcz i przegonił nas stamtąd. Część grupy, w tym my, poszliśmy na kolację do słynnej restauracji Sanborn’s, gdzie jadały wojska Zapaty i my też. Trochę zawiodło nas inne pojęcie matematyki wyznawane według kelnerek… ale co kraj to obyczaj. Skasowały nas za napiwki tak, że dla niektórych napiwek stanowił 50 % wartości rachunku.
W całym Meksyku piwo Corona było bardzo popularne, ku uciesze Grzegorza. Oprócz Corony był jeszcze Sol, ale już nie tak smaczny. Coronę podawano nam zwykle bez limonki.
Restauracja mieści się w domu pokrytym błękitnymi kafelkami, a historia budynku sięga XVI wieku.
4 DZIEŃ – CUERNAVACA – TAXCO – ACAPULCO
Rano wyjechaliśmy z miasta Meksyk do Cuernavaca. Zwiedzaliśmy tam między innymi Pałac Cortesa, z zewnątrz pięknie przyozdobiony rynek (na święto Niepodległości) i konstrukcję słynnego Pana Eiffel’a – sporo mniejszą od wieży w Paryżu i niewiele bardziej urodziwą. Wszędzie biegały za nami kobiety sprzedające koraliki. Miały uwieszone dzieci na plecach w chustach.
Później pojechaliśmy dalej do Taxco (czyt. Tasko) – meksykańska stolica srebra. Najpierw zeszliśmy do kopalni srebra, która jest już nieczynna, oglądaliśmy tam „test kielicha” – Pan stukał o kielichy i trzeba było zgadnąć, który jest ze srebra. Był nim ten z najbardziej głuchym odgłosem. Piszę o tym ponieważ w tym czasie Grzegorz zajmował się naprawą mojego klapeczka… i może tu dopiero się dowie, co się tam działo 🙂 W sklepie ponad kopalnią ceny wyrobów i biżuterii były kosmiczne więc nie kupiliśmy nic. Potem spacer malowniczymi uliczkami pokrytymi marmurowym wzorem. Były one bardzo strome i wąskie, a śmigały po nich minibusy z otwartymi drzwiami. Na zboczu góry stał posąg Jezusa a’la Rio de Janeiro.
Różowy uśmieszek. Tak oznakowano nas na wejściu do sklepu ze srebrem… Ne wiemy, czy to dobrze, czy źle.
W Taxco kupiłam kalendarz Azteków na takim dziwnym papierze. Potem udaliśmy się do centrum, gdzie stał Kościół Świętej Prisci. Cały ołtarz pokryty złotem, niestety był bardzo zakurzony; w najbliższych latach planują renowację.
Obiad zjedliśmy na dachu restauracji z widokiem na centrum, gdzie Grześ testował najostrzejsze sosy. Wieczorem dojechaliśmy do Acapulco. Było już ciemno. Acapulco znaczy miejsce porośnięte trzcinami, ale kiedy otworzyły się drzwi autobusu i uderzyła nas fala przyjemnego ciepełka, nie zauważyliśmy żadnych trzcin 🙂 Zjedliśmy kolację i poszliśmy na spacer na plażę. Drobniutki piaseczek i ciepła woda. Nasz hotel był w kształcie piramidy azteckiej.
5 DZIEŃ – ACAPULCO
Pierwszy dzień odpoczynku bezczynnego. Mieliśmy ALL INCLUSIVE, więc zapowiadał się piękny dzień. Po pysznym śniadanku szybciutko na plażę. A tam po prostu bajka. Plaża była hotelowa, strzeżona przez gościa ubranego od stóp do głów i w pełnym uzbrojeniu. Oczywiście miał długie czarne spodnie i przechadzał się tak jak skwarka na patelni. Podano nam leżaczki, ręczniczki, parasole, po prostu miodzio. No to wio do morza. Nikt się nie kąpał, ale co tam. Weszłam po pas i fale wyrzuciły mnie na brzeg około 4 metry dalej… Extra… Grzegorz ćwiczył swoje zmagania nieco dłużej a to, jak go tam Pacyfik poniewierał, jest uwiecznione na filmikach. Woda miała szarawy kolor, ale była czyściutka i cieplutka. Szybko zrozumieliśmy dlaczego nikt nie pływa. Musiałam wytrzepać ze stroju kilka kilogramów kamieni. Przerzuciliśmy się na baseny, których było tam sporo. Podobał się nam zwłaszcza jeden z barkiem w wodzie. W tym też basenie poćwiczyliśmy sceny do „Dirty Dancing 2 i ½.
Po południu pojechaliśmy na rejs statkiem po Zatoce Acapulco. W cenie biletu były drinki, więc jeszcze statek nie ruszył, a już ustawiła się kolejka. Tak sobie drwinkowaliśmy jeden za drugim, robiło się coraz weselej, a statek nie ruszał. W pewnym momencie koleżanka rzuciła tekst, że chcą nas upić a potem wmówić, że rejs się odbył 🙂
W końcu wypłynęliśmy. Najpierw podziwialiśmy domy znanych osobistości. W międzyczasie wdepnęłam w zieloną gumę do żucia, która ciągnęła się za mną do końca rejsu…
Były wille Michaela Jacksona – ale ekipa była za stara, aby załapać się na tamtejszą imprezę; był dom gościa z ekskluzywnym klubem (nazwiska nie pamiętam) – tak bardzo ekskluzywnym, że nikt tam nie przychodził. Jedna rezydencja pobiła wszystkie – były szef Komitetu Olimpijskiego w Meksyku miał twierdzę z przystanią dla… łodzi podwodnych!
W szampańskich humorach płynęliśmy dalej a rejs uprzyjemniała rozmowa z Meksykaninem, który właśnie się dowiedział, że Wyborowa to Polska Wódka i poinformował naszą koleżankę, że chciałby, żeby była ona matką jego dziecka (P.S. dziecko miało z 3 lata i trzymał je na rękach). Potem kulturalnie przedstawił nas swojej żonie…
Nasza przewodniczka mówiła, że Meksykanie są najlepszymi na świecie narzeczonymi (kwiaty, serenady, kolacje itp.), ale najgorszymi mężami. Oficjalnie mają Duży Dom – żona i dzieci, Mały Dom – kochanka. Często wszyscy się znają i akceptują. W następnej fazie Asia prowadziła statek… cała wycieczka w moich rękach 🙂 Mała bajerka łamanym hiszpańskim i już dostałam statek – Bonanza się nazywał. Podobno produkowała go ta sama firma, co Titanica :), szybko więc oddałam stery.
Od strony morza podpłynęliśmy do słynnej skały La Quebrada, z której z ponad 30 metrów śmiałkowie skaczą do wody. Popatrzyliśmy i rura do portu, aby dojechać do tego miejsca lądem i pooglądać skoki z tarasów widowiskowych. Na szczycie skały znajdują się dwie kapliczki i nic dziwnego… skała jest pochylona w kierunku wody, więc trzeba się dobrze wybić, wycelować w nadchodzącą falę i przeżyć! Niektórzy cwaniacy robili jeszcze salta w powietrzu albo skakali tyłem. Skoki odbywały się od najniższych punktów do najwyższego, z którego skakało dwóch oszołomów. Niesamowity widok. Podobno skaczą jeszcze po ciemku z pochodniami, ale tego już nie widzieliśmy.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o restaurację, w której nie zamierzaliśmy nic zjeść, tylko udawaliśmy… Widok stamtąd rozciągał się na całą Zatokę Acapulco, ale szerszy był obciach – wejść grupą, zrobić zdjęcia i wyjść… masakra.
Wieczorem posiedzieliśmy w barze w holu hotelu testując różne drinki. Dziewczyny zamówiły tajemniczy drink o nazwie „Bandera” – skład: sok pomidorowy, tequila, limonka, tylko że wszystko podane było osobno. Fuuj!
Zakończyło się tańcami babskimi, faceci poszli spać 🙂
W trakcie zachodu słońca woda była złota – to podobno jedyne takie miejsce na świecie z takim zjawiskiem.
6 DZIEŃ – PUEBLA
Rankiem po śniadaniu opuściliśmy Acapulco… Magiczne dla nas miejsce; miasto, gdzie przez cały rok jest stała temperatura – wiosenna. Miasto, gdzie chcielibyśmy zamieszkać 🙂
Jazda autokarem nie była bardzo męcząca bo spałam praktycznie przez cały czas. Oglądaliśmy filmy, przykrywaliśmy się kurtkami jak klima szła na maxa i odkrywaliśmy jak była wyłączona. Stopniowo coraz więcej osób kaszlało… to mało powiedziane – chyrlało! W pewnym momencie zrobił się szpital na kółkach, ale my z Grzesiem trzymaliśmy się dzielnie konserwując się alkoholem 🙂
Puebla – Miasto Aniołów przywitała nas mżawką i innymi nieprzyjemnymi kwestiami np. nieposprzątanym pokojem dla nas, na który musieliśmy czekać. Przez to spóźniliśmy się na zbiórkę na dole i wycieczka wyruszyła w miasto bez nas! Na szczęście – koniec języka za Przewodnika i Raul (kierowca) pokazał nam drogę. Dogoniliśmy grupę w centrum.
Zwiedziliśmy następną katedrę ociekającą wręcz niesmacznie złotem; kolorowe domy i targ z tekstyliami, na którym zakupiliśmy poncza 🙂
Na kolację miał być specjał tamtejszego regionu – pikantny sos czekoladowy, i był. Była też obsługa… jeden kelner w stanie wyraźnie wskazującym na spożycie – rozbił kilka piw. Była też ogólna dezorganizacja – były talerze, nie było zupy; było piwo, nie było szklanek itp. Ale przecież nie wszystko może być idealne 🙂
7 DZIEŃ – OAXACA – MONTE ALBAN (Niedoszłe)
Ucieszyliśmy się z wyjazdu z Puebli. W drodze w planie było podziwianie panoramy wulkanów, ale chmury zalegały nisko i niewiele można było zaobserwować. Rozpoczęła się jazda przez Góry Sierra Madre, która wyglądała następująco – prawo, lewo, prawo, lewo, prawo, hamulec, nad głowami sępy, prawo, lewo, prawo… i tak przez kilka godzin. Niektórzy dostali choroby morskiej, a wesoły autobus jechał dalej. Zatrzymaliśmy się w drodze przy wielgaśnych kaktusach. Cykady wydawały z siebie tak głośne dźwięki, że trudno było rozmawiać. Niektóre z nich brzmiały jak cięcie mini piłą elektryczną – bzzzzy.
Dojechaliśmy do miejscowości Oaxaca. Najpierw pojechaliśmy do Fabryki Czekolady, gdzie na specjalne zamówienie mieszają ziarna kakao z dowolnymi składnikami robiąc czekoladę. Nie da się opisać zapachu, jaki powstaje przy mieleniu, ale na pewno go zapamiętamy.
Przechodziliśmy tam przez bardzo duży targ, gdzie sprzedawcy zaczepiali nas po polsku. Na jednym ze stoisk stały kosze z czerwonymi świerszczami – jadalnymi. Grzegorz spróbował jednego. Mówi, że smakował jak chips paprykowy. Ja nie miałam odwagi zjeść coś, co miało ręce, nogi i oczy…
Hotel, w którym nocowaliśmy był dużo bardziej przyjemny, na dodatek z basenem, w którym popływałam podczas wieczornego deszczu – co za różnica i tak byłam mokra w wodzie 🙂 Wieczorem usiedliśmy na nocne Polaków rozmowy podczas których Grzegorz z rozmachem chciał zrobić wszystkim zdjęcie, w tym sobie. Rozmach był tak duży, że cała szklanka drinku nie wytrzymał presji po przewróceniu się 🙂 Oczywiście śmialiśmy się z tego.
8 DZIEŃ – MONTE ALBAN – TULE – MITLA – TEHUANTEPEC
Rankiem pojechaliśmy do Monte Alban – najstarszej strefy archeologicznej w Mezoameryce. Miasto zamieszkiwali i zbudowali Zapotekowie. Miasto zostało przejęte przez Misteków, którzy zrobili tam swoją nekropolię (cmentarz sobie chłopcy urządzili). Samo położenie Monte Alban robi niesamowite wrażenie – szczyt wzgórza jest ścięty do płaskiej powierzchni około 4 km2. Kiedy przyjechaliśmy, nie było tam nikogo; a „ruiny” sprawiały wrażenie nietkniętych, jakby ktoś miał wyjść zaraz i wytrzepać dywan. Nie wszystkie miejsca były dostępne dla turystów. Coraz więcej miejsc jest zamykanych.
Oglądaliśmy płaskorzeźby poskręcanych postaci – według najnowszych teorii – świadczą one o tym, iż ówcześni ludzie znali się na medycynie i potrafią przeprowadzać operacje (ok. 500 lat przed naszą erą – sięgają początki miasta). Był tam również budynek w kształcie pentagonu – obserwatorium. Wszystkie budynki ułożono w liniach wschód – zachód, północ – południe.
W Monte Alban było pięknie 🙂
Następnie autobusikiem popyrkaliśmy do Tule, gdzie znajduje się najstarsze drzewo świata, które ma około 2000 lat. Dookoła pnia były różne narośle przypominające różne rzeczy np. głowę lwa albo cztery litery Jenifer Lopez. Do drzewa nie dało się oczywiście podejść bo było ogrodzone.
Następnie pojechaliśmy do Mitli, centrum religijnego i nekropolii władców Zapoteckich. W Mitli ludzie żyją pomiędzy ruinami i zabytkami archeologicznymi. Są one wmieszane w budynki mieszkalne późniejszych lat. Miejsce, które zwiedziliśmy nie było duże, ale było unikalne. Ostał się tam piękny czerwony kolor na fasadzie przy wejściu. Zwiedziliśmy tamtejsze sypialnie → długie pomieszczenia, w których spało kilkadziesiąt osób – jak śledzie 🙂
Kiedyś niektóre części były pokryte dachem, ale nie przetrwał on przy wejściu. Dach podpierany był kolumnami, które stały w rzędach. Hiszpanie, którzy tam później wtargnęli, zniszczyli rzędy kolumn bo kojarzyły im się one z symbolami fallicznymi. Na szczęście odtworzono je.
Pogoda była piękna, słońce przypiekało, a my jechaliśmy dalej. Codziennie śledziliśmy w TV informacje o huraganie Feliks, który szalał początkowo nad Meksykiem. Na szczęście udało nam się z nim rozminąć.
Pojechaliśmy do wytwórni Mezcalu (równie popularny jak tequila). Mezcal robi się z agawy. Oglądnęliśmy na sucho proces wyrobu, a potem testowaliśmy Mezcal ze zmielonym robaczkiem – moczy się limonkę w proszku (robaczki), pije Mezcal, zagryza limonką. Ja się na to zdecydowałam, Grześ nie chciał. Ohydne to było. W ogóle Mezcal nie smakował mi. Była jeszcze wersja hard z nałożonym na lionkę robaczkiem – gąsienicą, prawie jak żywy. Zabrakło śmiałków na tą okazję.
Potem jedliśmy chyba najsmaczniejsze meksykańskie jedzenie, jakie spożyliśmy – papryczki nadziewane kurczakiem i inne serem. Mniam. Chociaż Grzesiowi smakowało tam prawie wszystko. Do zakupu Mezcalu dostaliśmy kapelusz 🙂
I znowu autobus. W drodze, kiedy już robiło się ciemno, mijaliśmy okolice granicy z Gwatemalą – główny szlak przerzutowy imigrantów i narkotyków albo dwa w jednym. Jakbyśmy przenieśli się do Iraku – stanowiska z działkami obłożone workami, opancerzone wozy, uzbrojeni po zęby żołnierze – masakra! Podobno czasami przeszukują autobusy, my przejechaliśmy spokojnie.
Dojechaliśmy do hotelu w Tehuantepec, gdzie dosłownie wyskoczyliśmy na basen – przez balkon (z parteru). Nie popływaliśmy za długo bo duża grupa Francuzów zamieniła basen w jedną wielką mieszaninę perfumowaną.
9 DZIEŃ – TUXTLA GUTIERREZ – EL SUMIDERO – SAN JUAN CHAMULA – SAN CRISTOBAL DE LAS CASAS
Przejechaliśmy przez Tuxtla Gutierrez, ale szczerze mówiąc nie pamiętam tego miasteczka.
W ogóle codziennie pobudka była o 6:30 i nie ma zmiłuj.
W związku z porą deszczową – wszystkie rzeki nie były najczystsze. Dojechaliśmy do małego portu nad rzeką Grijalva (czyt. Grihalwa) i rozpoczęliśmy wycieczkę po słynnym kanionie El Sumidero → łodzią. Wszyscy (ponad 30 osób) zmieściliśmy się w jednej, sternik i przewodniczka mieli atrakcyjne miejsca z tyły na tarasie/balkonie – około 2 metry wyżej – jak centrum dowodzenia. Po kanionie płynęliśmy, słońce przypiekało, kapoki się kleiły (dobrze, że miałam na sobie dwa razy większy), a aligatory suszyły się na brzegach. Nie były duże, jak to mówi Grzegorz – jeden miał z dwa metry.
W najwyższym miejscu kanion miał 1000 metrów w górę (lub w dół w zależności od punktu widzenia), a widok na kanion znajduje się w herbie stanu Chiapas. Przewodnik wyjaśnił nam, że z powodu ostatnich burz woda zalała pobliskie miasto i masa śmieci spłynęła do rzeki. Z niewiadomych przyczyn zatrzymały się one w jednym miejscu i utworzyły około 20 metrową barierę. Musieliśmy się przez nie przedrzeć omijając wystające pnie, sępy z bliska, mnóstwo plastikowych butelek, a nawet kineskop. Nagle pas śmieci się skończył i jeśli tylko śruba się nie zepsuła można było płynąć dalej. Na jednym ze zboczy kanionu mieliśmy możliwość zobaczyć „choinkę” – spływająca ze skały woda powodowała tworzenie się osadu na skale, co dawało efekt ogromnej choinki. Jest to możliwe do zobaczenia tylko w porze deszczowej.
Czas na obiadek, spróbowaliśmy ryb z tej rzeki – dobre :), tylko mało. Grzegorz uczył jednego gościa z obsługi polskich wyrazów typu: piwo 🙂 Był też zaskoczony, kiedy zapytał Grzesia jakie jest jego ulubione piwo a ten odpowiedział: Of course Corona.
Odjechaliśmy stamtąd do San Chiapas de Chamula (odwiedzając po drodze San Cristobal de Las Casas – pewnie kościół, zocalo o targ).
SAN CHIAPAS DE CHAMULA to było miejsce magiczne. Biegały za nami małe dziewczynki rozdając rzekomo małe podarunki.
Była to transakcja wiązana → jak nie kupisz potem paska, to oddaj podarek, przy czym dziewczynki znały dużo zwrotów po polsku typu – „oddaj pamiątkę”! Ale nie to było najciekawsze … w centrum miasteczka obok intensywnie wydzielającego zapachy targu, znajdował się mały śliczny kościółek. Przy wejściu starszy Pan pokazał nam informację napisaną na kartonie zawieszonym na ścianie; w kilkunastu językach informowano, iż nie wolno robić zdjęć 🙂
Poważna sprawa – kazali pochować aparaty! Weszliśmy do środka – WOW! Na podłodze leżało długie zielone igliwie, mięciutkie; ołtarz rozebrany, dookoła przy ścianach katoliccy święci. Dowiedzieliśmy się, że Indianie modlą się do nich w intencji różnych rzeczy, a gdy ci nie spełniają tych modlitw są karani poprzez np. urwanie rączki… albo odwrócenie figurki do ściany.
W latach 80-tych wypędzono księdza z tego kościoła i Indianie zaczęli odprawiać swoje obrządki wewnątrz łącząc je z elementami chrześcijaństwa. I tak → odgarniają igliwie i stawiają kilkadziesiąt świeczek na podłodze. Zapalają je i zaczynają swoje mamrotania co chwilę chyląc się ku podłodze. Obok nich leży Coca-Cola lub Pepsi – wierzą, że gdy człowiekowi się odbija – pozbywa się grzechów. Byliśmy też świadkami a’la czarów, kiedy szamanka machając kurą nad jakimś gościem – leczyła go. Na koniec na naszych oczach ukręciła kurze łeb… i zaśmiała się jak czarownica.
Wyszliśmy stamtąd nieźle oszołomieni – zapachem, widokiem, wszystkim… Ludzie, którzy uczestniczą w tych obrządkach uważają się za Katolików i chodzą do kościoła. W drodze powrotnej do autobusu minęliśmy gościa w stanie mocno wskazującym, który w kosmiczny sposób składał się do snu między murkiem a trawą. Obok niego widniał znak – Tylko dla turystów – przystanek.
Indianie z tamtych terenów nie lubią być fotografowani bez ich zgody. Uważają, że kradnie się im duszę.
10 DZIEŃ – MISOL – HA – AGUA AZUL – PALENQUE
Najpierw Agua Azul – czyli woda niebieska – niestety z powodu pory deszczowej była raczej brązowa. Na widokówkach widzieliśmy jak wygląda to w porze suchej – woda była błękitna. W każdym razie było to miejsce mnóstwa wodospadów. Spacerowało się schodami obok nich, a lekka mgiełka unosiła się w powietrzu. Było bardzo wilgotno, ubrania lepiły się do ciała. Zamówiłam sobie sok ze świeżo wyciśniętych żółtych pomarańczy – mniam.
Potem – Misol – Ha – 30-metrowy wodospad w środku dżungli. Była możliwość wejścia za niego. Wróciliśmy mokrzy, aparat też. Bryza lepiła się do wszystkiego. Było mało czasu na kąpiel pod wodospadem… uroki wycieczki objazdowej.
Później pojechaliśmy już bezpośrednio do Palenque.
Zatrzymaliśmy się w przeuroczym hotelu urządzonym w stylu tamtejszej strefy archeologicznej. Mieszkaliśmy w domkach pokrytych strzechą. Przed naszym w krzakach leżała strzykawka i tabliczka w-c… z niewiadomych powodów. Był ogromny basen, gdzie prawie cała grupa spotkała się na pluskach, a my z Grzesiem znowu ćwiczyliśmy sceny do Dirty Dancing 2 ½. Koło basenu była duża klatka, z której na naszych oczach zwiała ogromna czerwona Ara.
11 DZIEŃ – PALENQUE – CANPECHE – UXMAL
Rankiem, tradycyjnie pojechaliśmy do strefy archeologicznej położonej w dżungli – Palenque. Naszym przewodnikiem był starszy Pan z 40 letnim stażem, wyznawca spiskowej teorii dziejów, kosmitów i powiązań Kultury Majów z Kulturą Śródziemnomorską. Mówił, że znaleziono tam skarabeusza egipskiego, ale nie mogą go pokazać bo jest ukryty w podziemiach. Palenque otoczone dżunglą było niesamowite. Miało się wrażenie, że ktoś Cię obserwuje z zaciekawieniem. Dżungla walczy o swoje wdzierając się w ściany budynków, próbując zagarnąć wszystko to, co zostało odkopane. To musiało być niesamowite uczucie – znaleźć to miasto pośrodku tej głuszy. Prace archeologiczne trwały tam cały czas. Wycieczka szła swoim szlakiem, Grzegorz swoim. Kiedy już miałam dosyć porównań egipskomajowskich i chińskich, dołączyłam do Grzesia. Poszliśmy do podziemi. Korytarze były dosyć ciemne i kręte. Poczuliśmy się jak Indiana Jones wyglądając zza rogu – czy nie stoczy się na nas jakaś kula – pułapka. Rozłączyliśmy się. Ja korytarzami dotarłam na drugą stronę budynku, więc wróciłam z powrotem nawołując Grzesia. Znaleźliśmy się w końcu, tylko pomiędzy nami było łóżko kamienne. Aby nie obchodzić wszystkiego dookoła → weszłam na nie i przeszłam po nim na drugą stronę , na to Grześ:
– Kochanie, po tym chyba nie wolno chodzić…
– Ale kochanie, to wytrzymało przecież ponad 2000 lat…
– Ale Ciebie może nie wytrzymać 🙂
Przystanęliśmy na chwilę na Piramidzie – Świętymi Krzyża i żałowaliśmy, że nie mamy trochę więcej czasu na posiedzenie tam i rozmyślanie. Show must go on!
Autobus ruszył dalej. Dojechaliśmy do Zatoki Meksykańskiej, a potem wzdłuż niej do miejscowości Campeche, które miało opinię jak meksykańska Ptaszkowa. Czyli miast ludzi mało inteligentnych. Każdy dom miał inny kolor i generalnie miasteczko było bardzo ładne. W pewnym momencie zaczęła się straszna ulewa, ulicami płynęły rzeki po kostki. Przeczekaliśmy największy deszcz, a potem spacerowaliśmy (ja bez butów) po tamtejszych chodnikach przeplatanych rzekami wody po kostki.
Następnie pojechaliśmy do miejscowości Uxmal na nocleg.
12 DZIEŃ – UXMAL – CELESTUN – MERIDA
Następna strefa archeologiczna. Tu spotkaliśmy dodatkowe atrakcje → komary a właściwie to mega-komary. Na szczęście wysmarowaliśmy się antymazidłami, ale i tak france kąsały przez ciuchy. Wszyscy więc wykonywaliśmy „taniec komara” uderzając dłońmi o łydki, uda… właściwie wszędzie. Nasz przewodnik przyznał, że tamtejsze moskity pracują dla Czerwonego Krzyża, stad ich ponadprzeciętna aktywność. Wszędzie opalały się iguany. Pracownicy tamtej strefy co prawda nie oswoili ich, ale nadali im imiona. Jedna, która mieszkała w jaskini – Bin Laden; osobnik, który miał swój mini harem – Bill Clinton itp. Iguany są wszystkożerne, w tym nie gardzą turystami… jak powiedział przewodnik.
I znowu gonił nas czas i komary tym razem też. Owalna Piramida Wróżbity, Wielka Piramida, Gołębnik, Dom Pod Żółwiami – wszystkie nazwy nie mają nic wspólnego z właściwymi zastosowaniami budynków. Zostały nadane w późniejszych latach.
Autobusik i wio do Celestun – unikalny rezerwat biosfery. Wsiedliśmy na 8-osobowe łódeczki i popłynęliśmy. Woda była czerwona od kwiatów drzew mangrowych. Oglądaliśmy pelikany i flamingi. Potem wpłynęliśmy w korytarze wodne między drzewa. Widzieliśmy ogromne gniazda termitów – czarne. Zatrzymaliśmy się na małej przystani na spacer drewnianymi platformami, gdzie było jakieś czarne bajorko, z którym nie wiem o co chodziło. I z powrotem do właściwej przystani. Myk do autobusiku i jazda na obiad. Restauracja była położona nad brzegiem Zatoki Meksykańskiej i czekając ja jedzenie Grześ zażywał ciepłej kąpieli, a ja upamiętniałam to na aparacie. Na plaży było mnóstwo muszli.
I jedziemy dalej – do Meridy – stolicy Jukatanu.
W Meridzie są zabawne ławeczki dla zakochanych, gdzie dwie osoby siedzą naprzeciwko siebie, ale jednocześnie mogą swobodnie stać.
Idziemy na spacer, na rynek, z hotelu nie mamy daleko. Na zocalo tradycyjnie kościół. Wewnątrz przy wejściu zdjęcie Jana Pawła II i już człowiek się czuje jak w domu. Przygotowania do obchodów święta Niepodległości trwają – to już dziś. Z boku rynku stoi scena. Samodzielnie zwiedzamy Pałac Gubernatora, gdzie na ścianach jest pełno malunków współczesnego artysty. Jesteśmy nawet w sali, z której około 11:00 p.m. będzie przemawiała Pani Gubernator. Wracamy do hotelu na kolacje i pełni sił ruszamy na obchody dnia Niepodległości.
Uzbrojeni w trąbki usiedliśmy w jednej knajpce. Klientów przybywało a kelner dwoił się i troił. Dobrze, że mieliśmy trąbki, którymi skutecznie zwracaliśmy na siebie uwagę, ale nie tylko jego – podszedł do nas kandydat na Gubernatora zwiedziony naszą aktywnością. Tym sposobem koleżanka Brygida znalazła się w fleszach lokalnej prasy ściskając dłoń Pana Potencjalnego Gubernatora. Pani Gubernator miała potem cudowną przemowę, z której rozumieliśmy – VIVA MEXICO! (obok przy stoliku siedziało starsze małżeństwo, które później spotkaliśmy na lotnisku w Cancun). Potem był koncert, ale trochę zaskakujące było to, że nikt nie skakał ani nie tańczył. Meksykański tłum stał nieruchomo. Zrobiliśmy rundkę dookoła rynku przeciskając się pomiędzy meksykańskimi ciałami <1,60m i wróciliśmy do hotelu w szampańskich nastrojach.
13 DZIEŃ – CHICHEN ITZA – CANCUN RIVIERA MAYA
W drogę. Jadąc przystanęliśmy na cmentarzu potomków Majów. Znowu mnóstwo kolorów i kształtów, najciekawszy nagrobek był w kształcie budy dla psa… Cel podróży na dzień dzisiejszy – Chichen Itza – największe miasto Majów.
Naukowcy odkryli pod ziemią około 1000 budynków, które należałoby wydobyć, tymczasem odkopanych jest około 20. Wokół słychać było Amerykanów, ceny pamiątek turystycznych też były Amerykańskie. Chichen Itza zajmowało bardzo duży obszar, na wiele budynków nie można było się już wspinać, np. na piramidę El Castillo, poświęconą bogu Majów Kukulcanowi czyli Quetzalcoatlowi. Dwa lata temu spadła z niej Amerykanka i wprowadzono zakaz. Piramida jest tam najwyższa, ma niesamowite cechy akustyczne. Klaśnięcie u jej podnóży wywołuje drobny pogłos u samego szczytu. Oprócz tego na tej piramidzie zachodzi ciekawe zjawisko optyczne – dwa razy w roku o wschodzie słońca cień pada tak, że ma się wrażenie, że po schodach pełzną duże węże.
Byliśmy też na ogromnym boisku (168 m długości) – największe w Mezoameryce. Tam również akustyka doprowadzona jest do perfekcji – normalnym głosem słychać co kto mówi z jednego końca na drugi.
Było jeszcze obserwatorium, „kościół”, Dom Mniszek, Zespół Tysiąca Kolumn, Świątynia Wojowników z chaco u wejścia, którego też mogliśmy oglądać tylko z dołu. Dookoła pełno było straganów sprzedających maski drewniane i po dobrych negocjacjach z 80$ kupiliśmy jedną za 20$. W końcu jestem handlowcem 🙂
Obiad jedliśmy w kolorowej restauracji, gdzie zespół tańczył między stolikami z tacami + butelki na głowie… i nawet nic nie porozbijali.
Po południu dojechaliśmy do tajemniczej jaskini Majów w Cenote. Stalaktyty i stala… nie, tylko stalaktyty pięknie zwisały z sufitu, a woda miała zielonkawo-turkusowy odcień.
Wieczorem dojechaliśmy do Canun – Riviera Maya i pożegnaliśmy się z Raulem. To uświadomiło nam, że wycieczka dobiega końca. Zjedliśmy kolację i wio do baru. Zamawialiśmy długo i szybko poszliśmy spać… Jutro czekał nas dzień zasłużonego odpoczynku. Skończyły nam się w pewnym momencie pomysły na drinki więc zaczęliśmy zamawiać kolorami: biały, żółty, pomarańczowy itd. Przy niebieskim było ciężko, ale wesoło.
14 DZIEŃ – CANUN – RIVIERA MAYA
Najpiękniejszy kolor ma Morze Karaibskie. Przecudny lazur. Najpierw kąpaliśmy się w morzu, ale wszędzie były czerwone flagi. Plaża w Riviera Maya jest sztuczna i przez ostatnie huragany wywiało z niej piasek odsłaniając skały (również pod wodą). Mimo to woda była w miarę spokojna i trochę popływaliśmy. Potem przerzuciliśmy się na basen, gdzie kontynuowaliśmy drinkowanie w rytmie Aerobicu – ręka z drinkiem do góry, ręka z drinkiem w dół – hop, hop 🙂
Dookoła basenów przechadzały się pawie, bujałam się na hamaczku, słońce…
Wracając do drinków – był taki jeden o nazwie Superman, zrobiony z curacao, truskawkowego soku i jeszcze czegoś żółto-białego. W barwach Supermena w każdym razie.
Koleżanka Beata chciała go zamówić. Poszła do baru i poprosiła o „Strongera”. Barman nie zajarzył… i nic dziwnego. Kiedy opowiadała nam o tej sytuacji, powiedziała:
– Chciałam zamówić Spidermana, a on nie wiedział o co chodzi.
Dobrze, że do kompletu nie zamówiła jeszcze Batmana 🙂
Po południu trochę zgłodnieliśmy i zajadaliśmy się a’la amerykańskim hamburgerem. Trzeba przyznać, że fast – świństwo smakowało nieźle.
Późnym popołudniem udaliśmy się na ekstremalną wycieczkę a mianowicie → miejskim autobusem do sklepu po alkoholowe prezenty. Tamtejsi kierowcy jeżdżą chyba na czas prześcigając się między sobą. Na szczęście przeżyliśmy bezboleśnie. W drodze powrotnej – powtórka z rozrywki – gaz, gaaaz, gaaz, hamuuuj…
W całym Meksyku przydrożne informacje o mandatach mówiły o tym, że jest to wielokrotność pensji np. przekroczenie prędkości o ileś tam = mandat 15 x średnia wypłata.
Przy zamawianiu herbaty trzeba było uważać. Zamawiając po prostu „te” dostawało się rumianek i litujące się nad Tobą spojrzenie od kelnera. „Te Negro” to ta zwykła herbata, którą my Polacy pijemy, a Meksykanie tego nie rozumieją.
15 DZIEŃ – CANCUN – WARSZAWA
Pakowanie… oj nie chciało się wracać. Około południa wyjechaliśmy na lotnisko w Cancun. Lot Cancun – Mexico.
W Cancun przygrywał nam na do widzenia zespół. Zrobiło się trochę smutno, mimo że grali żwawo. A potem to już samolot, lotnisko, czekanie, latanie. Wysiadając w Amsterdamie Pani celniczka przeszła z psem obwąchującym nasze bagaże podręczne. Meksyk + Amsterdam = narkotyki. Lot był w nocy według czasu Meksyku, więc ja przespałam cały czas. Dolecieliśmy w końcu do Warszawy. Tam okazało się, że podpórki w mojej walizce koło kółek nie wytrzymały i gdzieś zostały… ale o dziwo nie zginął nam żaden bagaż. W Warszawie powiało chłodem, biegiem na autobus, biegiem na pociąg do Krakowa. Zmęczenie dawało się już we znaki. Z Krakowa odebrał nas Artur i można było już zamknąć oczy. Fajnie, że już w domu
W sumie droga do domu zajęła nam 31h. Walizki sztuk 2, waga w sumie ponad 40kg. Bagaż podręczny sztuk 4. Wrażenia – nie do zliczenia, waga – prawie państwowa. W Meksyku przejechaliśmy około 3700 km w 14 dni, zwiedziliśmy 5 stref archeologicznych, 26 miast. Zrobiliśmy 2700 zdjęć, sporą część można zobaczyć tutaj.
4 – 20 WRZESIEŃ 2007 na zawsze pozostanie w naszych umysłach jako czas magiczny, kolorowy, meksykański.
BONUS
Na naszej wycieczce było pewne starsze małżeństwo, które niejedną już wycieczkę miało na swoim koncie. Opowiadali wiele historyjek z ich podróży. Oto jedna z nich: pochodzą z Warszawy i zaplanowali, że jednego Sylwestra spędzą w centrum. Ubiorą kaski narciarskie (żeby nie dostać butelką w głowę) i pójdą. Ale ale – ona (trochę bardziej szalona) znalazła tanią ofertę lotu do Londynu na Sylwestra… więc dlaczego nie spędzić go tam… Polecieli. Jak się okazało atrakcyjna cena biletu + koszty lotniskowe (małym drukiem) = już nie taka atrakcyjna oferta. Ale co tam. Pojechali w ciemno. Na lotnisku zgłosili się do jednego punktu o wynajem hotelu. Został tylko jeden pokój, za który zanim się zdecydowali, zapłacili niebiańskie pieniądze (z tego co pamiętam £200). Nic tam. Dotarli w końcu do centrum, impreza w pełni, ludzie świetni, ale jej zachciało się siku. Ruszyli więc na poszukiwania przybytku. A tu problem – po północy lokale już wyzamykane… Za nimi chodziła druga para – chyba w tej samej sprawie. W końcu znaleźli klopik koło budowy → dosłownie buda zbita z desek. Ona weszła do środka. On opowiada:
– I za przeproszeniem jak moja żona obnażyła dynię… oparła się o jedną ściankę i cały ten przybytek runął jak domek z kart.
Tamta druga para uciekła, a oni mają temat do opowiadania do końca życia.