Zamki, szkocka whisky i faceci w spódnicach – SCOTLAND

Nasze podróże, Szkocja

Dzień 1 – Voyage czy raczej Travel

Dzielimy się naszą krótką acz intensywną historią z podróży, choć niektórzy nazywają to wyprawą – do Szkocji.

Startujemy w piątek przed weekendem po bardzo ciężkim tygodniu składającym się z arcyintensywnych spraw zawodowych, pożegnania z przedszkolem (Tomek idzie do pierwszej klasy), pożegnania z Panią w szkole (Czarek zaczyna po wakacjach IV klasę z nową Panią). Bieganie po kwiaciarniach, pakowanie, pakowanie i pakowanie… to stresujące tematy, zwłaszcza gdy chłopców rozpiera energia.

Wreszcie jedziemy – 11 dni zamków, wodospadów, spania w namiotach i miejmy nadzieję znośnej pogody. Tradycyjnie rysunkowy plan zamieszczam poniżej mając nadzieję, że będziecie mogli powiedzieć po zapoznaniu się z całością, jak po oglądnięciu pewnego programu tv, „urzekła mnie wasza historia”.

W drodze na lotnisko chłopcy zadawali sporo pytań w temacie technicznej kondycji samolotów, bezpieczeństwa na pokładzie etc. Tomek wspominał o tym, że pomodlił się o dobry lot i w sumie nie rozumie, dlaczego lata się tak wysoko – przecież latając tak wysoko ma się mniejszą szansę przeżycia jak się spadnie…. przerażająca dojrzałość wypowiedzi rozmyła się po tym jak zjadł pączka z czekoladą i paradoksalnie rozwalił kilka samolotów w grze na telefonie Grzegorza.

Lądujemy w Manchester o 15, zyskując godzinę na innej strefie czasowej. Wypożyczamy mały pikantnego koloru samochodzik u angielskiego naciągacza i równego gościa z Kielc (witamy w UK) i ruszamy do Edynburga. Czas start 🙂

Lewostronny ruch powoduje obijanie nadgarstków o drzwi i lewych kół o krawężniki… ale jakoś nam idzie… Czeka nas 1600 mil za kółkiem… właściwie to za kółeczkiem. Nie wiem jak nam się udało zapakować po sufit i jedziemy.

Wieczorem dojechaliśmy głównie autostradą do Edynburga na nocleg do hostelu. W drodze Tomek rzucił pytanie: co to jest fast food dla owiec, Grzegorz odpowiedział: łąka. Prawidłowa odpowiedź fastfódowiec.

Zasnęliśmy jak anioły na piętrowych łóżkach w tradycyjnym angielskim domu, gdzie zapach wilgoci jest na porządku dziennym.

Dzień 2 – Edynburg i zamek Dunnottar Castle

Ruszyliśmy na Edynburg – stolicę Szkocji. Naszą picantę zostawiliśmy na parkingu poza miastem, a do miasta ruszyliśmy piętrowym autobusem. To było przeżycie dla chłopców. W autobusie spotkaliśmy kolejnego Polaka 🙂 prawie jak w domu.

Zwiedzając Edynburg sprawdziło się to, co już znałam z Londynu – budki telefoniczne to nieformalne szalety. Po otwarciu jednej z nich – cofnęło nas na metr. Przeszliśmy się kawałek parkiem i Royal Mile, zerknęliśmy na zamek i zjedliśmy jacket potato rozmiaru małej dynii…

Jedzenie jest raczej grube – kanapki chleba krojonego, ser etc. – wszystko wygląda jak „double”.

Katedra Św. Idziego zrobiła na nas wrażenie, zwłaszcza, że wewnątrz była próba chłopięcego chóru – to było podniosłe uczucie. Inna katedra, którą Grzegorz chciał zobaczyć okazała się być kawiarnią, kinem i jakąś wystawą. Wiele kościołów w Wielkiej Brytanii jest sprzedawane w prywatne ręce. Widziałam też teatr w jednym z nich w Londynie.

Kilku bezdomnych żebrało na ulicach, w parku spali w ustronnych miejscach – jak to w dużych miastach. Dla kontrastu ulicami maszerowali faceci w kiltach, przygrywali na dudach i mówili z trudnym akcentem. Były też stoiska z biżuterią celtycką.

Ruszyliśmy dalej, jeszcze mocno denerwując się na siebie – o co? O wszystko. Tak jest zawsze podczas naszych wakacji. Zwykle 2-3 dni trwa zanim się zaczynamy dogadywać i dogrywać nasze wspólne życie rodzinne. Dziś niewiele brakowało, żeby eksplodować na maksa. Są już zakazy używania telefonu, jedzenia słodyczy i groźby, że już nigdy więcej dzieciaki z nami nie pojadą. Odwet to oczywiście płacz, „to niesprawiedliwe” i obrażalstwo. Także mamy cały przekrój emocji.

Z pierwotnego planu już zaczęły znikać punkty, na które po prostu nie zdążylibyśmy. Dotarliśmy do zamku Dunnottar – oglądaliśmy go tylko z zewnątrz i z okolicznych klifów. Pytaliśmy Grzegorza o to jak rozpoczęła się historia Szkotów, ale jak zaczął opowiadać o początkach świata od wielkiego wybuchu – zrezygnowaliśmy 🙂 Załapaliśmy się tylko na historię jak to William Wales żywcem spalił w kaplicy żołnierzy angielskich w tym zamku podczas powstania. Taka klimatyczna rodzinna opowiastka…

Wybrzeże obok zamku, jak się nam wydawało, było pełne fok… choć była taka informacja na tablicy – to było niestety złudzenie.

Pierwszy raz nocujemy pod namiotami podczas tego wyjazdu na fajnym kempingu z torem przeszkód dla dzieci 🙂 Chłopaki mają wreszcie kontakt z żywym językiem, kiedy to mała dziewczynka w różowej bluzeczce i w czapce Robina Hooda zadaje Tomciowi kilka pytań, a on zastanawia się jak on ma na imię po angielsku 🙂

Dzień 3 – Gdzie ten potwór i żal za pingwinami

Rankiem kierujemy się do punktu „must see” – jeziora Loch Ness i leżącym nad nim Urquhart Castle… albo raczej do tego, co z niego zostało. Tu decydujemy się wejść na teren zamku. Wszystkie wejściówki są płatne, a w tym przypadku wejście jest poprowadzone wewnętrznymi schodami obok kasy. Oglądamy wszystko, świeci słoneczko, Tomek załatwił potwora ze swoich palcowych pistoletów, także jeśli jeszcze żył, to już go nie ma – na pewno 🙂 Jezioro nazywa się Loch Ness, potwór jest z Loch Ness, a miasto to wg chłopców Lochnesowo 🙂

Jedziemy dalej – kolejne kilka godzin, ale bardzo warto. Dojeżdżamy do Duncansby Head. Piękne formacje skalne wyłaniające się z morza/oceanu – po prostu cud natury. Oprócz tego w dole owce, w górze ptaki – tysiące. Spacerujemy klifami i kiedy słyszymy w dole od morza straszne skrzeki zaglądamy, żeby sprawdzić i dowiedzieć się, że to chyba pingwiny, skoro pływają w wodzie, depczą po lądzie jak kaczka i wspinają się na skały zamiast podlecieć. Po głębszych oględzinach okazuje się jednak, że to po prostu młode ptaki. (Potem Grzegorz uświadamia nam, że pingwiny żyją tylko na południu). Zawiedzenie i rozpacz maluje się na twarzy Czarka już do końca dnia. Finał wielokrotnych ostrzeżeń chłopaków pt. „tylko nie wdepnijcie”, podczas długiego spaceru łąkami pomiędzy owcami, jest jeden słuszny – ja to zrobiłam… To musiało się tak zakończyć, chłopcy przecież tylko biegli na oślep przez łąki.

Do miejsca dojeżdżamy bardzo późno – do kempingu, na którym jest więcej zwierząt niż dzieci – psy, owce, zające, dzikie ptaki. Widok na piaszczystą plażę w dole i biegające po niej zające sprawia, że czujemy się jak w bajce.

Dzień 4 – Walka – cały dzień

Ranek zaczęliśmy od walki z wiatrem tak przenikliwym, że założyliśmy czapki i rękawiczki. Musieliśmy też walczyć o nasze śniadanie, atak przypuszczono z powietrza i z ziemi – kilka psów od śpiących sąsiadów i stado wygłodniałych mew pokaźnych rozmiarów. W zemście jedna z nich konkretnie naznaczyła nam przednią szybę dokładnie w momencie, gdy skończył się nam płyn do spryskiwaczy. Jedna z mew otrzymała nawet imię od Czarka – Stefek… podobna leciała za nami jeszcze spory kawał tego dnia.

Podróżując po Szkocji zauważamy, że mało jest porządnych miejsc tzw. MOPów dla turystów. Widoki owszem, parkingi też, ale znaleźć stolik i ławkę graniczy z cudem i nie chodzi o to, że są zajęte, po prostu ich nie ma w tych strategicznych turystycznych miejscach.

Opatuleni ruszyliśmy do jaskini Smoo Cave. Była dziś zamknięta dla odwiedzających, ale dla nas to wystarczyło – było pięknie i strasznie zarazem… i jeszcze ciemno. Znowu spacer slalom wokół owczych odchodów i weź tu podziwiaj widoki 🙂 Tomek nazwał to „owczo-kupowe pole minowe” – i nic dodać nic ująć 🙂

Dojechaliśmy do Gruinard Bay z piękną plażą i udaliśmy się na spacer do wodospadu Eas Dubh. Tu zaatakowały nas końskie muchy, więc szybko się zwinęliśmy.

Ruszyliśmy wygiętym w koci grzbiet mostem na wyspę Skye.

Rozkładanie namiotu na kolejnym polu namiotowym to z kolei walka ze szwadronami muszek – tak małych, że przedostają się przez moskitierę i tak krwiożerczych jak małe piranie… Na szczęście ugryzienia nie swędzą.

Na kolację były lody… tacy jesteśmy fajni rodzice 😉

Dzień 5 – Pierwsze szkockie góry i deszcz

Obudził nas naturalny budzik w postaci beczącej owcy – regularnie co minutę. Nie działały prośby o wyłączenie budzika, za to opcja drzemka włączała się aż do naszego wyjazdu.

The Old Man of Storr to pierwszy punkt dnia dzisiejszego – szczyty ze specyficznymi iglicami. Szlak biegł przez bramę jak w Jurassic Park, dla ochrony młodych drzewek przed owcami. Po ok. 1,5 godziny spięliśmy się na szczyt oglądając piękną panoramę na morze i góry. Nazwa szczytu ewidentnie bierze się z widocznej na skale twarzy starego człowieka. Końcówka była dosyć ostra, na szczęście Grzegorz znalazł inną drogę powrotną, bo nie uśmiechał mi się powrót w dół piargami, zwłaszcza z chłopcami.

Następne punkty programu to – Kilt Rock i Mealt Falls wodospad wpadający bezpośrednio do morza – okazało się, że nie jedyny taki w Szkocji. Spoglądając na piękne widoki klifów i ten właśnie wodospad… dosyć mały, ale zawsze to coś, w tle przygrywał nam Szkot na dudach. Niezły klimat. Wiatr wiał we wszystkie strony, ale kilt pozostał na miejscu 😉

Ambitny plan zakładał następny punkt – The Quiraing loop – ale nie udało nam się zrobić „loop”. Omijając znowu pozostałości po owcach, które widać było, że szczególnie upodobały sobie najlepsze miejsca widokowe, chyba z zachwytu pozostawiając w nich jeszcze więcej… do omijania. Od rana chmury wisiały w powietrzu i zaczęło kropić mniej więcej w 1/3 drogi. Nieco w popłochu wracaliśmy wąską ścieżynką, trochę mokrzy, uciekając przed hordą muszek i klucząc między owczymi kupami – jak ja kocham te nasze wakacje!

Rozpracowaliśmy te szwadrony zabójczych muszek. Jak się dłużej siedzi w jednym miejscu to dają znać reszcie i przystępują do ataku. Chłopcy są tak pogryzieni jakby mieli trądzik. A ja – nie wiem, bo nie mam lusterka 🙂

Angielskie czerwone budki telefoniczne są wszędzie – nawet pośrodku pól, pastwisk, na pustej drodze stoją samotnie w razie potrzeby, a kable telefoniczne ciągną się przez całą wyspę. Przystanki autobusowe za to są oryginalnie fioletowe i często odwrócone tyłem do ulicy, co jest bardzo rozsądne w obliczu deszczu i bezpieczeństwa podróżnych.

Ostatnim punktem tego dnia była plaża koralowa Claigan, a właściwie jej miniatura. Żeby do niej dojść trzeba było minąć stado byków wolnostojących 🙂 Plaża ładna, ale zatłoczona i malutka. Urzekł nas kolor wody widziany ze wzgórza ponad nią. Ja i Tomek dzięki uprzejmości Czarka i Grzegorza zobaczyliśmy to na zdjęciu.

Kolację zjedliśmy w drodze przy ławeczkach z przeciętnym widokiem, odganiając muszki ręcznikiem. Nie wychodzimy z wprawy w walce…

Dzień 6 – 27 stopni i karaibskie plaże – czy to dalej Szkocja?

Kiedy rozpoczął się ranek i nie musieliśmy wskakiwać w kilka warstw bluz na siebie, to był dobry znak. Dziś w planie tylko pięć punktów 🙂

Latarnia Neist Point – punkt numer jeden – to muszę sprawdzić, bo nie zgadza mi się ze zdjęciami z internetu – G. twierdzi, że to efekt photoshopa. Tradycyjnie klify, morze, piękne widoki i owce. Wiele stopni prowadziło do latarni z kompleksem budynków obok.

Talisker Bay Beach to drugi punkt, o który mało co nie zahaczyliśmy ze względu na czas – ech te nasze dni z gumy. Całe szczęście, że jednak tam pojechaliśmy. Przy parkingu przywitał nas skrzeczący samiec pawia i stado… owiec – zrobiły nawet tercet egzotyczny na jednej skale. Zaczęliśmy przypisywać owcom różne cechy – że znają karate, celowo robią pułapki minowe na turystów etc. Piasek na plaży był pięknie zmieszany – dwukolorowy – jasny biszkoptowy i ciemny wulkaniczny. W oddali pływały statki, a na dalszym planie widniały zarysy gór. Cudownie!

Fairy Pools and Coire na Creiche – numer trzy tego dnia. Przeraziła nas nieco ilość samochodów na parkingu, więc skierowaliśmy się „w bok” i udaliśmy się w górę urokliwego wodospadu mijając po kolei cztery kaskady. Bajkowe baseny – to się zgadza, choć domyślamy się, że możliwe, iż miejsce, gdzie mieliśmy się udać docelowo to źródła wody termicznej. Widzieliśmy niektórych z ręcznikami, ale po niektórych „morsach” można się wszystkiego spodziewać. Nie zweryfikowaliśmy tego faktu – pozostaje on niewyjaśnioną daną.

Już o późnej porze dojechaliśmy do zamku Eilean Donan, zrobiliśmy wokół niego krótki spacer – wejście oczywiście było płatne, ale o tej porze kasy były już zamknięte. Przy akompaniamencie dwóch różnych nastawień chłopaków: nudzi mi się kontra – ale super, nad zamkiem przeleciał tajemniczy wielki wojskowy samolot. Mamy na to dowody 🙂

Piknik w punkcie widokowym na The Five Sisters of Kintail (Old Military Rd) był ostatni na liście tego dnia. Wróciliśmy z wyspy Skye mamy nadzieję żegnając szwadrony muszek.

Nocleg spędzamy na dużym i świetnie wyposażonym kempingu – ogrzewane łazienki, pralnia, plac zabaw. Jutro czeka na 9 godzinne wyjście w góry. Także dobranoc Państwu.

Dzień 7 – Jak to Ben dał nam w kość

Wiedzieliśmy, że trekking będzie długi ok. 6-9 godzin, ale nie spodziewaliśmy się takiego zamachu na nasze zdrowie. Słońce grzało na nas potwornie, było pewnie ok. 30 stopni. Pierwsze podejście z kempingu obok drogi – spokojny spacerek w cieniu, potem zabójcza wspinaczka po stopniach do pierwszego rozwidlenia szlaku i już pożałowałam, że wzięłam za grubą koszulkę. Lało mi się po nawet oczach…

W drodze spotykaliśmy głównie dorosłych. Ben Nevis ma zaledwie 1344 m, ale startuje się z pułapu 15 m n.p.m. Szlak ma ok. 16 km i biegnie praktycznie w całości w pełnym słońcu.

Chłopcy maszerowali dzielnie pokonując kolejne zygzaki. Już w pierwszej godzinie zorientowaliśmy się, że nie wystarczy nam wody na całą trasę. Zaczęliśmy ją oszczędzać, co nie było łatwe w tym upale. Zapodaliśmy elektrolity, żeby lepiej przyswajać płyn.

Droga nie miała końca – mostek, zygzaki, skrzyżowanie i mocno pod górę. Noga za nogą, ani kawałka cienia. W pewnym momencie zaczęły się pojawiać źródełka. Najpierw chłodziliśmy się w nich nieco, ale życie uratował nam wodospad. Zaczerpnęliśmy z niego wody z założeniem, że to dla dorosłych, a dzieci dokończą tą sklepową. I dalej w górę. Słońce podążało za nami, a właściwie obok nas. Minęliśmy starszego pana z York – na oko około 70 – pełni podziwu, że on daje radę, zwłaszcza, że jak wspomniał testował swoje nowe kolano. Czarek powiedział, że wg niego psy dla ochłody wystawiają swój język na zewnątrz bo potem jest on przyjemnie zimny… (a nie jak ludzie myślą, że pocą się w ten sposób). Kontynuował, że ten Pan robił właśnie tak samo.

Nie wspomniałam jeszcze, że na szlaku były też owce, ale niewiele.

W górę i w górę, to ostatni zygzak – nie, jeszcze jeden! Za nim kolejny. W drodze zaczął się koncert życzeń co będzie jak wrócimy: lody, zimny sok, owoce, zimne piwo. A droga dalej w górę. Zaczynamy się potykać, bolą nas już nogi. Wreszcie dochodzimy do wielkiej połaci śniegu. Decydujemy że dalej nie idziemy, wysyłamy na szczyt delegację – Grzegorz idzie sam z aparatem, bez wody, a my chłodzimy się w śniegu i oszczędzamy płyny. Grzegorz długo nie wraca, co znaczyło, że szczyt nie był tak blisko jak kilka osób w drodze nam mówiło – almost there! Ta jasne….

Grzegorz wraca, schodzimy, powrót jest długi – dziwimy się, że tędy wyszliśmy. Byle do wodospadu. Nogi się plączą, palce wbijają w czubki butów, potykamy się i zjeżdżamy po kamieniach. Wreszcie wodospad – ratuje nam życie po raz drugi. Ochładzamy się i uzupełniamy wodę – tym razem dla wszystkich, nie przejmujemy się już jej jakością. Dalsze schodzenie wcale nie jest szybsze i przyjemniejsze. Zaczynają nam się trząść nogi, a za każdym kolejnym zakrętem wyłania się następny zygzak do pokonania. Oczywiście słońce dalej pali w nas pełną parą. Fatalny błąd z naszej strony – z polski nie spakowaliśmy termosu… W plecakach mieliśmy za to czapki, rękawiczki, chusty… co dodatkowo dodawało nam kilogramów na plecy. Możecie sobie wyobrazić jakie optymistyczne mieliśmy miny, kiedy Grzegorz wołał to swoje słynne „wycieczka” chcąc nam zrobić zdjęcie, wyrywając nas tym samym z rytmu bólu i cierpienia.

Nad naszymi głowami znowu przeleciał wojskowy samolot transportowy koloru khaki – podejrzewamy, że nas śledzą…

Przeszliśmy prawie 19 km w ciągu 8 godzin. Jeszcze schodząc mijaliśmy grupy idące gęsiego pod górę, niczym skazańcy „dead men walking…”.

Pisząc tego bloga siedzimy razem w namiocie wykąpani, z brzuchami pełnymi lodów i jedzenia na wynos (Grzegorz i ja z zimnym piwem 🙂 Chłopaki co jakiś czas proszą o wodę – wracając myślami w górę. Szczyt widzimy z namiotu i krążący nad nim śmigłowiec ratunkowy.

Czarek potwierdził, że bez wody naprawdę nie ma życia.

Dzień 8 – Luzik z 007

Good Morning Scotland! Today again sunny lovely day!

Po wczorajszej… można powiedzieć wyrypie – dziś dajemy na luz i zwiedzamy jak Amerykanie – samochodem jak najbliżej i spacerkiem do celu.

Zaczęliśmy od mostu z Harrego Potera. Trzeba było rozruszać chłopców. Spacerek w cieniu do celu był przyjemny. Termometr wskazał dziś przez moment 33 stopnie. Gdzie ta słynna szkocka deszczowa pogoda… nie narzekamy ogólnie, ale to słońce daje nam do wiwatu.

Nasz przyjaciel samolot znowu leciał nad nami – tym razem z kolegą. Czujemy się nieswojo w tym temacie. Było to dokładnie w miejscu Three Sisters viewpoint – wielkie trzy szczyty górskie.

W Szkocji oszczędzają na asfalcie – droga generalnie ma jeden pas i dosyć często pojawiają się „Passing Places”.

Potem skierowaliśmy się w dolinę Glen Etive, ale nie znaleźliśmy ani miejsca skąd była scena w Skyfalls (James Bond), ani jego domu. Dolinka za to była cudnie malownicza. Od tej temperatury topił się asfalt, a chłopaki zdecydowali się na ochłodzenie w rzece. Trochę powalczyliśmy z końskimi muchami i jak to ujął Grzegorz: 6 zabiłem, nie wiem ile milionów uniknęło każącej ręki sprawiedliwości.

Do szkockiej „oszczędności” nie pasuje natomiast stały fakt dwóch kranów nad umywalkami, gdzie z jednego parzy cię wrzątek, z drugiego leci lodowata woda. Gdyby jeszcze były blisko siebie… ale są po dwóch stronach! Niezrozumiałe, że do dziś nie wycofali się z tego wynalazku – to nieco pokazuje jak specyficzny jest to naród.

Wieczorem dotarliśmy do miasta Oban – tak bajecznego, że czuliśmy się jak na Chorwacji. Zwłaszcza, że wąską drogą mijał nas samochód holujący łódkę z 2-3 razy większą od naszego samochodziku 🙂 Droga była baaardzo wąska, kręta i biegła tuż obok fiordu. Malowniczo. Piękna okolica zrekompensowała nam nieco dosyć kiepskie warunki sanitarne na kempingu. Nasze śpiwory zaczynają już wonieć… zwłaszcza, że co rano w nasz namiot przygrzewa mega słońce, a my jak w mikrofali – podgrzewamy się od środka. Już niedługo wracamy.

Dzień 9 – Wyspa Mull – po prostu urocza.

Rankiem szybko zebraliśmy się na prom naszą czerwoną błyskawicą i już o 8:30 płynęliśmy ze słońcem w tle na wyspę Mull. Kiedy zapytałam Grzegorza dlaczego ta wyspa – powiedział, że jest po prostu polecana.

Zaczęliśmy od jazdy z tłumem, ale szybko zdecydowaliśmy się na zjechanie z drogi do Grasspoint – bez wcześniejszego planowania. Faktycznie było tam dużo trawy i maleńka zatoczka.

Następnie udaliśmy się do polecanego punktu Croggan. Droga świetna, a u celu – budka telefoniczna pośrodku niczego.

Trzeci znowu nieplanowany punkt to – Uisken beach. Bajeczne miejsce z turkusową wodą, piaszczystą plażą z pokaźnymi skałami na niej. Jakbyśmy się przenieśli w inne miejsce. Temperatura 20-24 stopnie, morska chłodna bryza. To znaczy widoki się zgadzają, tylko nie spodziewaliśmy się takiego słońca i tak wysokiej temperatury, zwłaszcza, że w Polsce jest teraz poniżej 20 stopni…

Kolejnym punktem było Eas Fors Waterfall – malowniczy wodospad wśród skał. W ogóle wiele krajobrazów przypominało nam sawannę afrykańską. Pokurczone drzewa, wysoka trawa. Były też oczywiście owce… zaskoczeni? 😉

Końcowy punkt – miasteczko portowe Tobermory. Tam zjedliśmy ostatnią rybkę i lody w cenie złota.

W ostatnich promieniach zachodzącego słońca na kempingu pijemy piwko, a dzieci soczki 🙂

Dzień 10 – ostatni dzień w Szkocji.

Obudził nas szkocki poranek – nisko płynące chłodne chmury, orzeźwiający wiatr… nareszcie 😉 W rekordowym tempie zwinęliśmy się i podjechaliśmy na zwiedzanie miasteczka Oban. Grzegorz stwierdził, że znalezienie w Szkocji kościoła katolickiego jest bardzo mało prawdopodobne, po czym pierwszy napotkany przy deptaku to katedra katolicka. Na tablicy ogłoszeniowej przed wejściem widniało zaproszenie na herbatkę po niedzielnej mszy, fajny klimat. Wracając mijaliśmy ornitologów leżących na deptaku, fotografujących gniazda ptaków w murze nadbrzeża.

Tyle byłoby z naszych planów tego dnia. Jadąc dalej natrafiliśmy na korek. Chcąc odjechać wypadek musieliśmy objechać 2 godziny dodatkowo, nie było innej możliwości. Plan zwiedzenia Glasgow też nam nie wyszedł, bo dotarliśmy tam już późno, a parking typu „Park and Ride” był czynny tylko do 18, więc uprzejma Pani poradziła nam, że lepiej pojechać samochodem do centrum. Zdecydowaliśmy się jednak ruszyć w kierunku Manchasteru, machając z daleka Murowi Hadriana, który też ominęliśmy.

Do miejsca noclegowego dotarliśmy przed 22, perspektywa wczesnej pobudki zmotywowała nas do szybkiego uwijania się w temacie pakowania. Padliśmy jak muchy… szkockie muchy w Anglii 🙂

Epilog

Szkocja to oszczędny kraj – drogi mają głównie jeden pas, drugi pojawia się w newralgicznych miejscach „mijanek”, aczkolwiek dosyć często. Asfalt nie jest zbyt dobrej jakości. Często wjeżdżaliśmy w dziury wielkości naszego koła.

Kia picanto sprawdziła się świetnie w warunkach mijanek i małych miasteczek. Okazała się bardziej pakowna niż się spodziewaliśmy. Oczywiście logistyka Grzegorza też miała w tym udział. Poza tym jazdę automatem rekomendujemy wszystkim, którzy na co dzień nie poruszają się ruchem lewostronnym. Przejechaliśmy około 3000km w 10 dni.

Pogoda, jak już wspominaliśmy, zaskoczyła nas bardzo pozytywnie. Widoki były niesamowite.

Nie można bagatelizować Ben Nevis – to stromy drań!

W podsumowaniu nie wspomnieliśmy jeszcze o owcach 🙂 uważajcie tylko, żeby nie wdepnąć.

PS.

Wiedzeni podróżą śladami Jamesa Bonda po powrocie obejrzeliśmy film Skyfall i okazało się że nasza szpiegowska intuicja nas nie myliła. Piknik w dolinie Glen Etive zrobiliśmy dokładnie w miejscu w którym rozgrywa się scena z filmu. Brawo my 🙂

3 uwagi do wpisu “Zamki, szkocka whisky i faceci w spódnicach – SCOTLAND

  1. Planujemy wrześniową eskapadę do Szkocji…Wasz opis podróży nie tylko malowniczy, ale przede wszystkim niezwykle konkretny, a więc przydatny.Dziękuję

    1. Cieszymy się, że okazał się przydatny. Jak macie jakieś pytania to piszcie, na pewno postaramy się odpowiedzieć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *